Samodzielność i pasja

wychowawca | 28 września 2020

Moja przygoda z edukacją zaczęła się w zwyczajnej szkole. Do zerówki poszłam do klasy z zaledwie dwoma dziewczynkami oraz kilkunastoma rozkrzyczanymi chłopcami. Nigdy nie czułam się tam dobrze, na wiele następnych lat wyniosłam stamtąd uraz do całej płci męskiej, a także poczucie niesprawiedliwości, spowodowane odpowiedzialnością zbiorową. Dodatkowym przekleństwem szkoły było wczesne wstawanie, czego nie znosiłam i nadal nie znoszę, bo mój mózg budzi się koło dziewiątej. Chyba że trzeba wstać „na ptaki” – wtedy ani trzecia w nocy, ani piąta nad ranem nie są problemem.

 

Po trzeciej klasie moi rodzice przedstawili mi możliwość, żeby od września nie musieć wracać do szkoły. Jako dziewięciolatka nie byłam oczywiście w stanie głęboko zanalizować wszystkich za i przeciw, ale wizja powrotu do szkoły była na tyle odstraszająca, że właściwie bez wahania wybrałam edukację domową. I do tej pory jestem sobie i rodzicom za to bardzo wdzięczna.

W pierwszym roku ED uczyła mnie głównie mama. Jednak już w piątej klasie stwierdziłam, że wolę sama planować i realizować materiał na dany rok. Oczywiście prosiłam rodziców o pomoc, zwłaszcza przy matematyce, ale z większością nauki radziłam sobie sama, przy pomocy podręczników i innych książek, a potem też biblioteki i Internetu. Szybko okazało się, że nauka w domu zajmuje dużo mniej czasu niż w szkole i jest jednocześnie bardziej efektywna. Składało się na to kilka czynników, między innymi: indywidualne podejście, większe poczucie odpowiedzialności (jeśli nie zaliczyłabym egzaminów to powtarzałabym klasę w szkole) czy poświęcanie każdemu zagadnieniu tyle czasu, ile potrzebuję ja, a nie cała klasa. Nie bez znaczenia był też brak konieczności uciszania i napominania innych uczniów. W rezultacie początkowo nie mogłam się nadziwić, że tak naprawdę cały materiał na dany rok realizowałam spokojnie w dwa czy trzy miesiące, i to spędzając na nauce maksymalnie cztery godziny dziennie.

Pierwsze egzaminy były dużym wydarzeniem, zwłaszcza że podróż pociągiem i busem znad morza w góry zajęła nam cały dzień. Atmosfera na miejscu okazała się świetna, nauczyciele byli otwarci i pomocni. Siedząc przed salą w oczekiwaniu na egzaminy ustne, poznałam też kilkoro innych uczniów edukacji domowej. Z niektórymi z nich widywałam się w Koszarawie aż do matury.

Im starsza byłam, tym bardziej doceniałam czas zaoszczędzony dzięki edukacji domowej. Zawsze bardzo lubiłam czytać i szybko pochłonęłam książki, które mieliśmy w domu. Odkryciem była biblioteka, w której mogłam bywać niemal codziennie. Z czasem połączyłam przyjemne z pożytecznym i korzystając z bibliotecznej ciszy przerabiałam tam założone na dany dzień tematy z podręcznika, po czym wybierałam sobie jakąś powieść i po jej przeczytaniu wracałam do domu. Nie był to szczególnie zdrowy tryb życia, ale tu z pomocą przyszła moja druga i obecnie główna pasja – ornitologia. Od przedszkola interesowałam się przyrodą, w podstawówce umiałam rozpoznać chyba wszystkie drzewa i krzewy występujące w pobliskich parkach i edukowałam rodzinę jak to sarna nie jest żoną jelenia. Na początku gimnazjum zaczęłam się interesować ptakami i wciągnęło mnie to na tyle, że w trzeciej klasie zostałam członkiem studenckiego koła ornitologicznego na UG. Wśród studentów czułam się świetnie, środowisko szybko mnie zaakceptowało i wiosną 2016 roku pojechałam na swój pierwszy naukowy obóz ornitologiczny. W czasie, kiedy moi rówieśnicy od poniedziałku do piątku siedzieli w szkole, ja mogłam w maju wyjechać na dwa tygodnie. Na tych obozach poznałam mnóstwo bardzo pozytywnych ludzi, w różnym wieku, z całej Polski, a nawet z Europy czy Meksyku.

Gimnazjum się skończyło i w mojej głowie pojawiła się myśl o maturze i studiach – zależało mi na nowo otwartym kierunku na Uniwersytecie Gdańskim. Wpadłam na pomysł, aby na te ostatnie lata edukacji pójść do szkoły. Sama się przekonywałam, że przecież 16-latkowie to już całkiem dojrzali ludzie, nikt nie będzie krzyczał i biegał po korytarzach. Nauczyciele natomiast pomogą mi zdobyć jak najwięcej wiedzy. Oj, jak ja się bardzo myliłam! Pierwszego dnia lekcji wyszłam ze szkoły zdziwiona i rozczarowana. Ci niemal dorośli ludzie, moi rówieśnicy, na korytarzach zachowywali się prawie tak samo, jak w podstawówce. Następnego dnia było podobnie, z tą różnicą, że nauczyciele zakończyli etap wprowadzenia i zaczęły się lekcje: na każdym kroku informowano nas, że matura już za trzy lata, mamy robić arkusze i wyciągać dobre średnie na semestr. Dodatkowo dotarło do mnie, jak bardzo nienaturalne dla mnie i dekoncentrujące jest poświęcanie 45 minut na chemię, później 45 minut na polski, a następnie 45 minut na matematykę. Gdy sama planowałam swój dzień, zakładałam, że będę przerabiać w nim maksymalnie dwa przedmioty, na każdy poświęcając minimum 2 czy 3 godziny pracy. Już trzeciego dnia szkoły miałam w głowie straszny rollercoaster i jeszcze widmo dwóch kartkówek w następnym tygodniu. Do tego doszło niedosypianie, co powiększało wywołany krzykami na korytarzu ból głowy. I tak, po spędzeniu niecałego tygodnia w szkole, rzeczywistość pokonała moje wyobrażenia o liceum i szybko wróciłam do ED.

Resztę liceum wspominam bardzo dobrze, czuję że świetnie wykorzystałam czas, rozwinęłam moją ornitologiczną pasję, nawiązałam też dzięki niej wiele przyjaźni. W najlepszym czasie bywałam „w terenie” trzy czy cztery razy w tygodniu, a wiosną i jesienią spędzałam na obozach ornitologicznych po dwa miesiące.

Na początku trzeciej klasy, czyli w okresie gdy sporo moich rówieśników już drżało przed „najważniejszym egzaminem w życiu”, ja zdawałam egzamin dający uprawnienia do chwytania ptaków w celach naukowych. Taką licencję ma w Polsce jedynie ok. 300 osób, z których to byłam najmłodsza, bo jeszcze przed osiemnastymi urodzinami.

Przed samą maturą przerobiłam jedynie trzy arkusze testowe z matematyki i jeden z biologii. Po raz pierwszy i jednocześnie ostatni pojechałam do Koszarawy sama, bez rodziny, za to w pokoju zakwaterowana byłam z koleżanką, którą poznałam na pierwszych egzaminach, w czwartej klasie podstawówki. Tydzień matur był zatem tygodniem wspominania „starych czasów”, jedzenia zupek chińskich (ona też przyjechała bez rodziców) i chodzenia po górach w galowych strojach. Szczególnie podobały mi się matury ustne, na których spotkałam bardzo miłych i wyrozumiałych nauczycieli. Najbardziej na testach stresujący był dla mnie fakt, że muszę dobrze pozakreślać kwadraciki, bo arkusze będzie sprawdzać maszyna. Drugą, może nawet bardziej stresującą kwestią był czas – kto wymyślił, że taki egzamin pisze się 120 minut? Przecież niektórzy piszą wolniej, niektórzy potrzebują więcej czasu do namysłu, czy to powoduje, że powinni dostać mniej punktów?

W każdym razie – maturę zdałam, dostałam się na wymarzony i wybrany kierunek studiów na UG i patrząc wstecz myślę, że miałam wiele szczęścia, bo dzięki edukacji domowej miałam możliwości, których szkoła by mi nie dała. Dzięki temu jestem teraz w miejscu, w którym chcę być i właśnie szykuję się do kończącej drugi semestr sesji.

Helena Trzeciak