Racja i relacja

Wychowawca | 26 lipca 2023

Dzieci są we wszystkich czasach takie same, rodzą się dziś z jednakowym zestawem potrzeb, jak ich rówieśnicy kilkaset lat temu. Więcej dziś mówimy – na szczęście – o ich podmiotowości i prawach, niż kiedykolwiek wcześniej. Co prawda nadal zbyt często na mówieniu się kończy, ale chcę mieć nadzieję, że idziemy w dobrym kierunku.

Dzieci i młodzież współczesna mają w sobie odwieczną potrzebę kochania i bycia kochanymi, potrzebę bezpieczeństwa i przynależności. Nauczyciel czy nauczycielka dowolnego przedmiotu powinni mieć tę świadomość zawsze z tyłu głowy, bo pozwala to na spokojne i skuteczne działania pedagogiczne. Patrząc na dziecko czy młodego człowieka, który zachowuje się w sposób dla nas niezrozumiały (niekoniecznie naganny), możemy zadawać sobie pytanie: „Czego on czy ona w tej chwili potrzebuje i co mogę z tym zrobić?”. Bardzo często odpowiedź brzmi: „potrzebuje relacji i życzliwości”.

Pracując jako nauczycielka WDŻ w maleńkiej szkole na końcu świata, miałam do czynienia z bardzo specyficzną grupą, bo jak to się śmiejemy z kolegami i koleżankami: u nas nie ma krzywej Gaussa, nie da się wyrysować zwykłego rozkładu społecznego, gdzie największa część składa się z tych „średnich”, zwyczajnych, przeciętnych, jeśli chodzi o uzdolnienia, sytuację materialną, kapitał społeczny itd. U nas takich dzieci jest mało, a za to widzimy bardzo wyraźne „wąsy” skrajności. Są to z jednej strony uczniowie i uczennice mierzący się z wyzwaniami edukacyjnymi, którzy z różnych względów mają słaby dostęp do dóbr kultury, niewielkie rozeznanie w sprawach wykraczających poza najbliższe otoczenie, a ich rodzice nie bardzo są w stanie zapewnić im odpowiednich warunków wychowania. Na drugim biegunie mamy dużą reprezentację dzieci, których rodzice świadomie wybrali tę konkretną szkołę i specjalnie w tym celu porzucili miejskie życie i kariery. Ci wychowankowie mają najczęściej ponadprzeciętną wiedzę ogólną, bywają w teatrach i filharmoniach, uczęszczają na liczne zajęcia dodatkowe, a ich rodzice spędzają mnóstwo czasu zastanawiając się, jak jeszcze można wzmocnić ich potencjał rozwojowy. Najmniej jest dzieci z tak zwanych zwykłych rodzin.

Piszę o tym wszystkim, żeby zarysować tło i pokazać, że praca w małej niepublicznej szkole niekoniecznie oznacza luksus organizacyjny, ale w głównej mierze po to, żeby podkreślić ponownie moje najgłębsze przekonanie, wyrażone w pierwszym zdaniu niniejszego tekstu: dzieci w swoich duszach noszą takie same potrzeby, niezależnie od zewnętrznych różnic.

Jak więc rozmawiać o typowo „wudeżetowych” tematach z dziećmi z podstawówki, żeby ich nie zrazić, nie przestraszyć i nie zniechęcić, a jednocześnie przekazać najistotniejsze informacje i w jakiś sposób odpowiedzieć na ich potrzeby?

Oczywiście nie istnieje złota metoda, która zadziała na wszystkich bez wyjątku, ale osoby, którym ludzka różnorodność przeszkadza, nie powinny raczej wykonywać zawodu nauczyciela; elastyczność, poczucie humoru i zgoda na nagłą zmianę toku zajęć niezmiernie z kolei ułatwiają naszą pracę.

Edukacja to relacja, a więc pracę z każdą grupą zaczynam od nawiązania znajomości. Nie pcham się z kontrowersyjnymi albo intymnymi tematami na drugich czy trzecich zajęciach, ponieważ sama też bym sobie nie życzyła, żeby mi jakaś obca pani wjeżdżała w prywatne przekonania i strefę osobistą. Rozmawiamy więc o spędzaniu czasu wolnego, higienie cyfrowej, sposobach świętowania. Więcej słucham niż mówię, ale zapytana zawsze odpowiadam najszczerzej jak potrafię. Wychowankowie, którzy mają szansę opowiedzieć choć trochę o swoich sprawach, postrzeganiu rzeczywistości czy emocjach, czują się wzmocnieni. Oczywiście ogromnie ważne jest, żeby słuchacze zachowywali się odpowiednio, stąd na początku roku szkolnego umawiamy się na króciutki, lapidarny kontrakt: pozwalamy każdemu powiedzieć do końca i „ułatwiamy sobie nawzajem”. Nie jestem zwolenniczką piętrowych i szczegółowych regulaminów, których nikt nie pamięta, a mało kto przestrzega. Z mojego doświadczenia wynika, że znacznie skuteczniejsze są takie właśnie hasłowe kontrakciki – na pierwszych zajęciach rozmawiamy o tym, co to znaczy „ułatwiać sobie nawzajem”. Dzieci doskonale rozumieją, o co chodzi: wymieniają kolejne i kolejne sposoby „ułatwiania”, takie jak szacunek, brak wyśmiewania, dawanie poczucia bezpieczeństwa, okazywanie zrozumienia dla wypowiedzi drugiego itd. Na wszystkich pozostałych lekcjach wystarczy przypomnieć o „ułatwianiu”, żeby szybko skorygować jakieś niepożądane zachowanie.

Rozmawiamy więc przez pół semestru o sprawach ważnych, dotykających z czasem coraz bardziej osobistych sfer. Zanim zacznę z siódmo- czy ósmoklasistami omawiać zalety opóźniania inicjacji seksualnej, omawiamy sobie różne emocjonalne i fizjologiczne aspekty dojrzewania. Przy tej okazji moi wychowankowie przekonują się, że naprawdę trudno mnie zszokować, a już sprawić żebym straciła mowę i rezon jest prawie niemożliwym: tak reaguję tylko na jakieś grube świństwo wyrządzone koledze czy koleżance; skandaliczne w zamyśle zaczepki zbywam ze spokojem, używam poprawnej terminologii medycznej bez krygowania się i rumieńców, a jednocześnie opowiadam o rzeczach autentycznie dla młodych nastolatków istotnych. Naprawdę i bez fałszywej kokieterii jestem po ich stronie, tłumacząc im na przykład, dlaczego tak strasznie chce im się spać, czemu w złości nie panują nad sobą albo z jakiego powodu okres czasem boli. Nie robię podziału na zajęcia dla dziewczyn i chłopaków, ponieważ żadne z treści, które przekazuję, nie są gorszące ani niestosowne. Świadomość mężczyzn na temat kobiecej fizjologii jest niewystarczająca i jeśli chcemy, żeby chłopcy zaprzestali żenujących dowcipów o miesiączce, to muszą zrozumieć, o czym mowa. Mam sporo dobitnych przykładów, jak po spokojnej i szczerej rozmowie na temat aspektów męskiego i kobiecego organizmu zmieniały się relacje w grupie: stawały się życzliwsze!

I dopiero na tak przygotowanym gruncie, nawiązawszy z uczniami i uczennicami relację, dotykam na kolejnych zajęciach spraw miłości romantycznej, seksualności i wreszcie inicjacji seksualnej. Mówię do ludzi, którzy już dobrze mnie poznali i mi zaufali, przywykłych do życzliwej atmosfery i mojej z nimi szczerości. Dzięki temu są w stanie przyjąć do wiadomości to, co mam do powiedzenia. Zaznaczam zresztą zawsze na początku, że lekcje WDŻ to co innego niż religia i moim zadaniem nie jest referowanie nauki Kościoła w kwestii małżeństwa i rodziny, choć jestem w stanie wykazać, że wskazania te mają oparcie w ludzkiej naturze i najczęściej służą zapobieganiu zupełnie doczesnym dramatom.

Omawiam więc na przykład warunki udanej inicjacji seksualnej – udanej z psychologicznego punktu widzenia, a więc nieraniącej emocjonalnie. Pokazuję łagodnie i bez straszenia, dlaczego, najzwięźlej rzecz ujmując, współżycie jest dla dorosłych. Mówię przy tym do nastolatków, z którymi już bardzo dużo zdążyłam porozmawiać, mają więc odpowiedni zasób pojęciowy i praktyczną wiedzę o fizjologicznych i emocjonalnych aspektach człowieczeństwa.

Odwołuję się do przeprowadzanych nieco wcześniej zajęć o potrzebach – i właśnie wtedy dochodzimy w rozmowie do potrzeby miłości, bezpieczeństwa i przynależności. Patrzę w oczy tym tak różnym dzieciom i widzę, gdzie jest spokój i „pełne wiaderko”, a gdzie palący głód, bo w domu nie było szans, żeby miłości i bezpieczeństwa zaznać. Muszę tym głodnym serduszkom najdelikatniej wyjaśnić, że nie znajdą ukojenia w przygodnym seksie – a prawdopodobieństwo, że będą w tych rejonach szukać, jest bardzo wysokie.

To jest zresztą ogólne zastrzeżenie, które mam względem podręczników wychowania do życia w rodzinie: opisują rzeczywistość idealną i nie biorą pod uwagę faktu, że ogromna liczba dzieci i młodzieży pochodzi ze środowisk jakoś dysfunkcyjnych, i nie mam tu na myśli tylko patologii czy społecznego sieroctwa. Bardzo wielu uczniów i uczennic nie ma wzorca szczęśliwego związku, nie zna poczucia bezpieczeństwa emocjonalnego, boryka się z konfliktami czy rozstaniem rodziców. Nie dotrzemy do nich, choćbyśmy nie wiem jak mieli rację, jeśli nie nawiążemy relacji i nie okażemy im zrozumienia. Jeśli wierzymy w założenia chrześcijańskiej etyki seksualnej, to powinniśmy być w stanie wyjaśnić, dlaczego to jest po ludzku i z doczesnych względów dobre oraz bezpieczne rozwiązanie, jednocześnie nie odrzucając i nie stygmatyzując ludzi, którym się z różnych względów noga powinęła. Jeśli nauczyciel czy nauczycielka WDŻ pozwoli sobie podczas zajęć na oceniający albo pogardliwy komentarz – sprawa jest przegrana. Nie tylko wzbudzi gniew nastolatków, którzy często mają bardzo silne poczucie sprawiedliwości i odruch obrony słabszych (naprawdę!), ale dodatkowo zrani te z dzieci, których bliscy żyją inaczej (i była to ich, dorosłych, decyzja, za którą dzieci nie ponoszą odpowiedzialności).

Naszym zadaniem jako wychowawców jest zawsze i przede wszystkim, jak u lekarzy – nie szkodzić. Potrzebujemy więc ogromnych zasobów taktu i delikatności, a także porządnej merytorycznej wiedzy, żeby emocjom młodych ludzi, oddanych pod naszą opiekę, nie zaszkodzić. Bądźmy dla nich bezpiecznymi dorosłymi, a wtedy będą w stanie przyjąć treści, które im przekazujemy. Nie wolno nam marnować żadnej szansy, zwłaszcza wobec dzieci zmagających się z chłodem emocjonalnym albo zaniedbaniem ze strony rodziców. Nie uleczymy ich, nie naprawimy wszystkiego, ale możemy dołożyć naszą małą łyżeczkę dobrych wspomnień do ich emocjonalnego „wiaderka” – i kto wie, może kiedyś właśnie ta mała rzecz zaważy na ich decyzjach.

Róbmy swoje, uważnie i z miłością.

Marcelina Metera

edukatorka, pani od emocji i relacji, dużo gada i szybko czyta. Wiceprezeska fundancji „Dobry Widok”

fot. 123rf.com