Nie oddać odpowiedzialności

wychowawca | 28 września 2020

Jak dowodzi historia polskiej edukacji, odkąd tylko istnieje powszechne szkolnictwo, edukacja domowa nigdy nie była wyborem łatwym i powszechnym, choć w pewnych kręgach – oczywistym. Dziś również nie jest czymś, po co każdy nowoczesny i świadomy rodzic musi sięgnąć. Nie każdy musi i nie każdy powinien. Zarazem jednak dobrze jest, jeśli każdy ma prawo ją wybrać, jeśli naprawdę tego chce.

Kim są domowi edukatorzy?

Wbrew powszechnym przekonaniom, zasadniczą kwestią, która rozstrzyga o rozpoczęciu edukacji domowej, wcale nie jest nauka i jej jakość. Wielu rodzicom nie odpowiada dziś poziom czy styl nauczania w polskiej szkole, wielu nie godzi się z niekompetencją nauczycieli, jakiej doświadczają ich dzieci, zwłaszcza te, które posiadają szczególne wymagania intelektualne czy emocjonalne. A jednak tylko nieliczni decydują się na domowe nauczanie. Większość raczej poszukuje – i znajduje! – lepsze szkoły i lepszych nauczycieli. W mijającym roku szkolnym na ok. 4,6 mln uczniów zaledwie 12 300 uczyło się w domu. Zapewne spora część tej garstki, w tym również dzieci piszącej te słowa, nigdy w swoim życiu nie zetknęła się ze szkołą ani inną instytucją opiekuńczo-wychowawczą. Ich rodzice nie zdążyli rozczarować się szkołą – oni jej po prostu nie wybrali, rozważając przyszłość swoich dzieci.

A jeśli nawet pierwotną motywacją rodziców są złe doświadczenia ze szkołą, to i tak dla homeschoolersów ważniejsze jest dobro, które wybierają, niż problemy, których chcą uniknąć. Jak przed laty słusznie zauważył M. Budajczak (Edukacja domowa, Gdańsk 2004), negatywna, ucieczkowa motywacja, nie rokuje dobrze efektom edukacji w domu ani jej trwałości. W polskim homeschoolingu wciąż dominuje silna motywacja światopoglądowa – związana z przekonaniami i wyznawaną wiarą. W ocenie rodziców, którzy nie posyłają dzieci do szkoły, ważne są więzi rodzinne, dobre relacje z dziećmi i między nimi oraz silny i spójny system wartości. Postrzegają oni edukację jako najcenniejszy wychowawczy kanał i z tego powodu nie chcą powierzać jej instytucjom i obcym ludziom. Nauka bowiem to nie tylko przyswajanie informacji. To proces, który obejmuje całego człowieka – jego intelekt, psychikę, ciało i duszę. Kształtuje sposób myślenia o sobie i innych, sposób bycia w świecie, definiuje sens i cel istnienia osoby. Bardzo mocno wpływa na kształtowanie się systemu wartości. Z tego powodu również przekazywanie wiedzy nie jest nigdy czynnością neutralną. W dobie profesjonalizacji i parametryzacji wszystkiego zupełnie ignorujemy ten duchowy aspekt edukacji, ale nie należy sądzić, że on sam przez to zniknął. Choć się nad tym nie zastanawiamy, matematyk czy nauczyciel wychowania fizycznego wciąż kształtuje człowieczeństwo naszego dziecka – lepiej lub gorzej. Podobnie jak grupa rówieśnicza, z którą przebywa ono w szkole zwykle więcej niż z własną rodziną.

W świecie tak różnorodnym światopoglądowo i kulturowo, szkoła jest niczym targowisko wszelkich możliwych stylów życia. Tymczasem niektórym rodzicom zależy na przestrzeni, w której mogliby przekazywać własnym dzieciom swoje wartości, przekonania i tradycję rodzinną w niezakłócony, spójny i afirmujący sposób. Są przekonani, że jeśli człowiek umie „zachować się jak trzeba”, to nie dlatego, że opanował podstawę programową, ale dlatego, że jest dojrzały emocjonalnie i duchowo, ukształtowany przez prawdę i dobro. Tymczasem od pedagogów najczęściej słyszę, że bez znajomości wszelkich przejawów społecznego zła moje dzieci nie będą umiały na nie reagować. Jednak zdaniem homeschoolersów to wątpliwe ubogacenie jest zwykłą demoralizacją i z reguły sprawia, że człowiek staje się po prostu zagubiony i obojętny.

Ktoś słusznie zauważy, że przecież można znaleźć dobrą szkołę, prowadzoną przez rzetelnych i prawych nauczycieli, dbających nie tylko o wyniki testów, ale też o harmonijny ludzki rozwój uczniów. Dlaczego więc niektórzy podejmują wysiłek samodzielnego nauczania dzieci w domu – często za cenę obniżenia statusu materialnego rodziny, porzucenia kariery zawodowej przynajmniej jednego z rodziców, życia w notorycznej obecności dzieci i męczącej zależności od nich?

Co nami kieruje?

Jest kilka zasadniczych cech, które wyróżniają rodziców decydujących się na edukację dzieci w rodzinie. Myślę, że próba rozpoznania siebie w tych opisach może być zarazem dobrym testem dla tych, którzy zastanawiają się, czy edukacja domowa to wybór dobry dla nich.

  • Pragnę być z dzieckiem, by budować bliskość w rodzinie. Czerpię przyjemność z przebywania z nim, wspierania, poznawania, prowadzenia go.

  • Czuję, że mam tak wiele do przekazania mojemu dziecku, że czas spędzony w szkole i pracy bardzo nam to utrudni.

  • Dobrze czuję się w roli rodzica, spełniam się w niej. Chcę się doskonalić jako wychowawca i nauczyciel. Jestem gotowy do stałej pracy nad sobą i nad relacją z dzieckiem, nad trudnościami, które się pojawią. Chcę i umiem szukać merytorycznego wsparcia, kiedy go potrzebuję.

  • Świat i ludzie są, w moim odczuciu, warte tego, by je poznawać w żywym kontakcie, nie tylko z książki i Internetu, zza murów szkoły. Mam na to poznawanie pomysł albo gotowy jestem szukać go wraz z dzieckiem.

  • Z nauki i poznawania świata czerpię radość oraz satysfakcję i chcę tego nauczyć moje dziecko.

Ten ogólny profil, tak bliski modnym współcześnie nurtom „rodzicielstwa bliskości” czy „rodzicielstwa więzi”, w przypadku poważnego grona rodzin będących w edukacji domowej znajduje swoje źródło o wiele głębiej – w chrześcijańskim „powołaniu małżonków do uczestniczenia w stwórczym dziele Boga” (Familiaris Consortio, 36), w przyrzeczeniu małżeńskim, że wychowamy potomstwo po katolicku, w odpowiedzi na ślubne błogosławieństwo: „Udziel im też pomocy, Panie, aby (…) swoje dzieci, wychowane w duchu Ewangelii, przygotowali do wspólnoty z Tobą w niebie”. Jakby tego było mało, przy chrzcie każdego kolejnego dziecka, Kościół z naciskiem przypomina rodzicom: „Starajcie się wychować je w wierze tak, aby zachować w nim to Boże życie od skażenia grzechem i umożliwić jego ustawiczny rozwój”. Pomysł domowej edukacji rodzi się często właśnie z pragnienia, aby dziecko „czyniło postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i ludzi” (por. Łk 2,40;52).

W tym duchowym zobowiązaniu, jakie nakłada na rodziców Kościół, homeschoolersi odkrywają źródło siły i ufności, że otrzymali wszystko, co potrzebne, by być najlepszym przewodnikiem swojego dziecka. Przyjęta mocą sakramentu małżeństwa misja wychowawców motywuje ich do pracy nad sobą i odwagi, by podążać, często samotną i niezrozumiałą dla postronnych, drogą.

Rodzinny dom jest idealnym miejscem, by ukształtować człowieka najlepiej, jak to możliwe, czyli w atmosferze miłości i autorytetu, gdzie każdy członek rodziny traktowany jest odrębnie, jako niepowtarzalna osoba. Z miłością mądrą, wymagającą i czułą, kształtowany jest jego charakter, talenty i osobowość. Każda nowa umiejętność jest konkretna i celowa, skierowana ku jakiemuś dobru, które będzie można dzięki niej uczynić.

Gdy rodzina wiele rzeczy robi razem, jej świat wartości staje się głównym punktem odniesienia dla tego, co napływa z zewnątrz. Przez to dzieci nie są aż tak naiwne i bezbronne, a nastolatki potrafią pięknie się buntować, mądrze szukać swojej tożsamości, mierzyć się z rodzicami, nie przerywając przyjacielskiego dialogu.

Wysiłek włożony w nabywanie wiedzy uczy dzieci chrześcijańskiej postawy względem pracy: nie dla zysku i chwały, ale z odpowiedzialnością za udział w dziele Bożym, wdzięcznością za talenty i dziękczynieniem za jej odkupieńczy wymiar.

I last, but not least – spędzanie razem dnia daje wiele okazji do wspólnej modlitwy, która uczy, jak szukać w Bogu umocnienia, pocieszenia, mądrości.

Z perspektywy lat spędzonych w edukacji domowej, bez wahania stwierdzam, że to nie opanowanie wymagań podstawy programowej jest największym wyzwaniem w homeschoolingu. Szczerze przyznaję, że, będąc z mężem ludźmi nauki, reprezentujemy opcję „rzeczników odpowiedzialnego uprawiania edukacji domowej” (M. Budajczak), a szkolna podstawa programowa częściej nas rozczarowuje swoim rozmiarem niż przeraża. Rozległa wiedza jest w naszej rodzinie wartością i źródłem przyjemności. Mimo to regularna nauka przy biurku z książką zajmuje naszym dzieciom nie więcej niż jeden semestr w roku. Tego rodzaju pracę zwykle zaczynają w grudniu, a kończą swój rok szkolny egzaminami w lutym (młodsi) lub maju (starsi). Poświęcają temu zaledwie przedpołudnia, nie rezygnując z wielu innych absorbujących zajęć – treningów sportowych czy zajęć w szkole muzycznej. Prawdziwe wyzwanie zdaje się kryć zupełnie gdzie indziej. Polega na codziennym wysiłku, by poza przygotowaniem do egzaminów nie popaść w marazm czy rutynę, ani na poziomie obowiązków, ani na poziomie relacji. Po tylu latach często wydaje się, że wszystko już kręci się samo i nie wymaga naszego zaangażowania. Kiedy nie trzeba po nocach przygotowywać rebusów ani kolorowych liczmanów, tym większą sztuką jest być wciąż „przygotowanym do lekcji”: uprzedzać wewnętrzne dylematy, szukać okazji do rozmów, owocnie spędzać razem czas, podsunąć mądrą lekturę, obejrzeć film i podyskutować. Tak młodego człowieka wychować, by zawsze mu się chciało – nawet wtedy, gdy mu się nie chce. Oswoić go z wewnętrzną pracą nad sobą, przekonać, że każdy ma w sobie coś wartościowego. I niezmordowanie uczyć tego, czego samemu wciąż się nie opanowało: cierpliwości, odwagi, życiowej mądrości, wewnętrznej wolności.

Coraz rzadziej muszę śledzić, co moje najstarsze dziecko powinno umieć do egzaminu, za to coraz częściej rozmawiam z nim o życiu, moralności, o Bogu, o przyjaźni, odwadze, miłości. Z pewnym wzruszeniem przypominam sobie, jak intensywne i dramatyczne bywa nastoletnie życie. Jedno przez te lata nie zmieniło się: wciąż nie skupiam się na nabywaniu wiedzy, tylko wspólnie z dzieckiem szukam mądrości.

Ucząc dzieci w domu, nie czuję, że biorę na siebie jakąś szczególną, dodatkową odpowiedzialność. Najkrócej rzecz ujmując, ja tej – otrzymanej od Boga – odpowiedzialności po prostu nikomu nie oddałam.

Kinga Wenklar

doktor nauk humanistycznych, publicystka, pisze m.in. dla magazynu „Kreda”. Od siedmiu lat prowadzi edukację domową swoich dzieci