Najprostsze środki, spektakularne efekty

Marcelina Metera | 4 listopada 2020

Przywykliśmy sądzić, że edukacja, aby być skuteczną, potrzebuje zasobów: metodycznych, materialnych, szczególnie finansowych… Marzymy o tablicach elektronicznych, laptopach, szkoleniach i kursach. Oczywiście, to wszystko jest bardzo istotne, jednak najwięcej radości odczuwam, prowadząc plenerowe zajęcia dla dzieci i całych rodzin, gdzie do dyspozycji mam ziemię, wodę i ogień.

Spotykamy się raz w tygodniu, popołudniami. Głównymi adresatami są dzieci w wieku przedszkolnym (i ich rodzice), ale w praktyce rozpiętość wiekowa wśród małych uczestników jest spora – od roczniaków do dziesięciolatków. Z nielicznymi wyjątkami zajęcia odbywają się na wolnym powietrzu i same też są „wolne”: niezależnie od warunków, zimą już po zmroku, spędzamy dwie-trzy godziny, penetrując okoliczne krzaki, rąbiąc, piłując i trenując rozpalanie ognia. Mamy polowy samowar, w którym gotujemy wodę na herbatę i kisielek, pieczemy kiełbaski i oscypki, budujemy tamy w potoku, w sezonie zimowym zjeżdżamy na jabłuszkach i tak dalej. Absolutnym przebojem jest praca z prawdziwymi narzędziami: pozwalam ich używać kilkulatkom, oczywiście czuwam i przypominam zasady, ale ostatecznie każdy ma szansę przerąbać czy przepiłować swoją gałąź. I tylko tyle, a w spotkaniach uczestniczy zwykle dziesięcioro, a czasem i dwadzieścioro dzieci (plus rodzice, dla których również jest to bardzo ważny czas; jeśli starcza czasu, nieśmiało proszą, czy też mogą porąbać).

Bywają miejsca, gdzie okazja do przebywania w tak zwanej dziczy zdarza się jeszcze częściej i jest częścią planu wychowawczego. Szkoła, w której pracuję, należy do sieci Montessori Mountain Schools, bezpłatnych, niepublicznych placówek. Położenie sprzyja aktywności w terenie – otacza nas prześliczny Beskid Żywiecki, za szkołą płynie potok, do lasu mamy dwa kroki… a mimo to pomysł spędzania kilku godzin dziennie w plenerze przez dzieci przedszkolne i co najmniej kilku tygodniowo przez starszych uczniów, uchodzi w okolicy za dość rewolucyjny i nietypowy. Tymczasem nie ma nic bardziej naturalnego! Kontakt z przyrodą, taki zupełnie zwyczajny – spacer, obserwacja, swobodna zabawa – przynosi zdumiewające rezultaty. Dzieci uspokajają się, lepiej radzą sobie z emocjami, mają poczucie mocy i kompetencji, płynące z podejmowania ryzyka i rozwiązywania problemów: jak przedostać się na drugą stronę rowu? Z czego zrobić łuk? Jak ustawić ognisko? Z tymi zagadnieniami nasi wychowankowie mierzą się na co dzień. Bywając w lesie codziennie, uczą się dostrzegać zmiany zachodzące w przyrodzie, zaczynają rozumieć procesy (choćby próchnienie pnia, przyrost mchów, rozkład martwego żuka…) i doceniają zalety wszystkich sezonów (błoto i szron też stwarzają świetne warunki do aktywności!).

Co najważniejsze: przestają się bać i zaprzyjaźniają się ze światem. Agresja często wypływa z lęku, a lęk – z nieznajomości zagadnienia. Człowiek, który przyrody nie zna i nie jest z nią zżyty, będzie bardziej skłonny do niepotrzebnego niszczenia jej zasobów i przerabiania dzikich zagajników na bezpieczne, pokryte gumą place zabaw (ze sprzętami w kształcie jeży i wiewiórek). Uważam za ogromnie ważne urealnienie w umysłach dzieci naszego miejsca w naturze, wyrobienie w nich podziwu, respektu i poczucia odpowiedzialności za dany nam świat.

Przestrzeń, w której pracujemy, nie ma żadnych zamontowanych na stałe sprzętów. Niektóre leśne szkoły i przedszkola mają „bazy” – wiaty, jurty, siedziska itd. U nas – z kilku względów – jest tylko las, potok i miejsce na ognisko. Nauczyciele przynoszą narzędzia ze sobą – liny, noże, siekiery, lupy, pojemniki do obserwacji – to, co danego dnia będzie potrzebne. W tej scenerii odbywają się nie tylko codzienne wyprawy przedszkolaków, ale też prawie wszystkie lekcje przyrody i biologii (oczywiście), spora część zajęć z języka polskiego, a także wychowanie fizyczne i – wychowanie do życia w rodzinie. Bo w lesie rozmawia się ciszej i szczerzej, spacer sprzyja uspokojeniu i porozumieniu, a piękno koi i wynagradza niewygody. I łatwiej w takim otoczeniu tłumaczyć harmonię procesów zachodzących w ludzkim ciele czy emocjach, bo wszystko wokół również tej harmonii podlega.

Rozumiem, że nie wszyscy mają las tuż za oknem. Ale czasem wystarczy park, zagajnik, łąka czy nieużytek – miejsce, które przyroda objęła w posiadanie v żeby pójść tam, poobserwować, posłuchać uważnie i zachwycić się, że tak niewiele trzeba, aby lekcja wyjątkowo nam się udała.

Marcelina Metera

żona, matka pięciorga dzieci, nauczycielka, tłumaczka i redaktorka. Nieuleczalna entuzjastka pracy społecznej, dużo gada, szybko czyta i truchta po Beskidach