Może być pięknie

Maria Kowal | 5 lipca 2021

O sięganiu do zamkniętych komnat, wychodzeniu z kryzysu oraz pełni szczęścia, z Agnieszką Banaś, doradczynią rodzinną, psychodramatystką i współzałożycielką Manresy, rozmawia Maria Kowal

Co takiego jest w Krokach, że postanowiłaś, ponad dekadę temu, przenieść je na grunt krakowski? Jak „wpadłaś” na Kroki i co Cię w nich pociągnęło?

Początek był dosyć prozaiczny, związany z konkretną potrzebą. Prowadziłam wtedy wspólnotę dla osób w sytuacji okołorozwodowej. Po kilku spotkaniach pomyślałam, że dobrze by było zaproponować im jakieś narzędzie. Żeby sytuacja, w której znaleźliśmy się stała się trampoliną, a nie czymś, co ciągnie do dołu. Jest też w tych początkach duchowe tło: modliłam się, co mogę zrobić, by dobrze poprowadzić tę moją pierwszą wspólnotę. Pojechałam do Warszawy do Pallotyńskiego Centrum Pomocy Duchowej i tak akurat się złożyło, że w tym dniu odbywało się ostatnie spotkanie jednej z grup „krokowych”. Muszę się przyznać, że wtargnęłam na to spotkanie z dużą determinacją, oczywiście po zgodzie prowadzącego i grupy. Użyłam, między innymi, argumentu: „ja tu z Krakowa przyjechałam, a wy tu, w Warszawie, nie chcecie mnie wpuścić!” (śmiech). Pamiętam, że usiadałam i patrzyłam na tych ludzi, słuchałam ich historii – bardzo połamanych, trudnych – i widziałam na ich twarzach pokój. Pokój, pogodę ducha i ucieszenie się teraźniejszością. Od razu wiedziałam, że to jest narzędzie, którego szukałam. W pociągu zaczęłam zastanawiać się, kto mógłby poprowadzić Kroki w Krakowie. I znów nastąpiło zrządzenie losu, zrządzenie Nieba – moja znajoma była w terapii u księdza Jaworskiego, który przetłumaczył podręcznik Kroków na polski i prowadził pierwszą grupę Kroków u seminarzystów płockich. Koleżanka zapytała Księdza o to, czy mógłby nam pomóc. Ksiądz Jaworski bardzo się ucieszył, że ta idea może pójść dalej, rozkrzewiać się. Pierwszą grupę w Krakowie poprowadził kapucyn, psychoterapeuta, który pomagał przy tłumaczeniu podręcznika – byłam więc i współorganizatorką, i uczestniczką pierwszej grupy. Później – znów skok na głęboką wodę – ojciec Mateusz Hinc zapowiedział, że nie może poprowadzić następnej grupy, bo wyjeżdża, ale uważa, że ja mogę to zrobić. Wtedy zaprosiłam do współpracy Alicję Kmietowicz-Synowiec. Ponieważ z naszych planów założenia prywatnego przedszkola nic nie wyszło, stwierdziłyśmy, że warto spróbować czegoś zupełnie nowego. I tak się zaczęło – 11 lat temu!

Z jakimi problemami przychodzą ludzie na Kroki?

Myślę, że z bardzo podobną motywacją, do tej, która zaprasza do wzięcia udziału w terapii: w pewnym momencie człowiek ma w sobie ma więcej pytań, niż odpowiedzi, stracił dotychczasowy sens życia, albo się nad nim zastanawia, albo wydarzyło się coś trudnego, i takiej grupy szuka. Ważne jest otwarcie się na innych – gdy chcę zobaczyć, że nie jestem w tym wszystkim sam, że obok jest osoba, która przeżywa podobnie. Dodatkowym czynnikiem jest duchowość chrześcijańska – Kroki osadzone są w tej konkretnej duchowości i ten ważny obszar jest zintegrowany.

Jakie są oczekiwania osób wobec Kroków?

Czasem przychodzi się po receptę – i dość szybko okazuje się, że jej nie ma. Że Kroki nie są od tego, aby dawać receptę, ale bardziej – żeby towarzyszyć. Towarzyszyć także w odkrywaniu siebie, w zobaczeniu tego, jak funkcjonuję w relacjach, co zepchnęłam do piwnicy nieświadomości, a wymaga oświetlenia. Jaka jest moja duchowość – czy nie jest tylko fasadą?

Na Kroki często trafiają osoby w sytuacji kryzysu małżeńskiego. Jeśli jedna osoba w małżeństwie chciałaby zmian, a druga – niekoniecznie, to czy jest sens, żeby ta jedna przyszła i skorzystała z tego, co proponuje program?

To jest złożony i bardzo pojemny temat. Ja zawsze mówię, że rodzimy się pojedynczo i umieramy pojedynczo. Mamy realny wpływ tylko na siebie, tylko tak mogę pracować. Kiedy żyje się w małżeństwie i przychodzi z problemami małżeńskimi, to trudno się oderwać od tego kontekstu – bo to jest podstawowy kontekst, w którym żyjemy. Drogi są dwie: można nie przyjść, nie pracować i zostać w tym, w czym się jest, ale skoro szuka się odpowiedzi, to znaczy, że to cierpienie jest. Można więc przyjść, zobaczyć, na co się ma wpływ. I właśnie – mieć nadzieję, że zmiana, którą wypracuję, będzie miała wpływ na otoczenie. Ale jaki? – to trudno zagwarantować. Czasem para małżeńska idzie później na terapię. Ważne jest też pytanie o koszty jednego i drugiego wyboru, ale wydaje mi się, że życie w oderwaniu od siebie, od prawdy i przede wszystkim od wolności wewnętrznej – jest życiem na krótką metę. W pewnym momencie to pęknie, w taki czy inny sposób – bo nie da się udawać przez całe życie.

Boimy się, że zmiana, która w nas nastąpi, nie zostanie zaakceptowana przez naszych bliskich. To, że zaczniemy stawiać granice, może wzbudzić w naszych bliskich reakcję tak trudną, że nie wiemy, czy ją wytrzymamy. Jak w takich sytuacjach sobie radzić?

Myślę, że trzeba się przygotować na opór. Jednym z obszarów, nad którymi pracujemy na Krokach, jest stawianie granic: co ja mogę przyjąć, a czego już nie. Tutaj ważne jest wsparcie grupy. Powiem też o pewnej rzeczy, o której się często nie mówi w kontekście terapii czy rozwoju osobistego: czasem taki związek nie wytrzyma przemiany jednej osoby. Ale jeżeli jest silny fundament, zawsze warto się odwołać do tego, co było wcześniej. Może zobaczyć, że w ten obecny sposób nie pociągniemy dalej, ale można budować na nowo. Pewnie jakieś blizny zostaną, ale można zawsze zaktualizować czy zresetować system i spróbować. Kiedy patrzymy na swoje życie jak na tort pokrojony na na kawałki, to gdy jeden kawałek już zniknie, zgaśnie (myślę tu o nadziejach, które zgasły), to można zawsze czerpać z innych kawałków. Spróbować na nowo siebie zdefiniować w oparciu o inne „kawałki tortu” – relacje z innymi, pasje, o których łatwo zapomnieć. Zobaczyć – może teraz jest czas w moim życiu na coś innego? Czasem tak jest, że jeśli zaakceptuje się rzeczywistość taką, jaka jest, to coś w nas się zmienia. I sytuacja też się zmienia.

Jak modlić się, gdy mamy kryzys, gdy jest bardzo ciemno i czujemy się sparaliżowani sytuacją?

Szczerze i autentycznie. Może tak: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? A może zupełnie bezgłośnie, chowając się – jak Eliasz. Jeśli jest szczerość, autentyczność w naszym nawet bezgłośnym wołaniu do Boga, to ja wierzę, że On znajdzie sposób, żeby nam pokazać, że jest. Czasem jest taki czas, że nie trzeba nic robić. Tak jak w głębokiej relacji z ludźmi – gdy cierpienie jest wielkie, nie ma odpowiednich słów, wtedy wystarczy, że usiądę obok. Jeśli wierzę, że Bóg jest miłością, to mogę sobie wyobrazić, że siedzi obok mnie. I nie jestem sama/sam.

W Krokach mamy 3 obszary pracy – relacji z samym sobą, relacji z bliźnimi i relacji z Bogiem. Dlaczego relacja ze sobą samym jest ważna? Dlaczego Pan Bóg chce, żebyśmy sami siebie kochali?

(śmiech) Bo nas stworzył? Trudno kochać innych nie kochając siebie. Przykazanie miłości mówi jasno: Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy. Często nie zwracamy uwagi na frazę „jak siebie samego”. Ni mniej, ni więcej tylko tak samo. Święty Ireneusz powiedział: „Pojednaj się ze sobą, a pojedna się z Tobą niebo i ziemia”. Uważam, że to jest jakaś duża luka w formacji religijnej – mądra miłość do siebie samego. Ona nie jest egocentryzmem, a przyjęciem siebie, ze wszystkim co jest we mnie – jasnymi i ciemnymi stronami. Jak powiedział Carl Rogers – przedstawiciel psychologii humanistycznej – „Jest ciekawym paradoksem to, że dopiero kiedy zaakceptuję siebie takiego, jakim jestem, mogę się zmienić”.

Wspomniałaś, że to, co Cię pociągnęło w Krokach, to pokój, uśmiech i pogoda ducha. Czy widzisz to w swojej pracy?

Tak. To jest największa nagroda. Trochę porównuję to do duchowości świętej Teresy z Avili, która rozwój pokazywała jako twierdzę, dom z różnymi pokojami. Zawsze miło obserwować, jak ktoś sięga do swoich zamkniętych wcześniej komnat, albo gdy rozkwita jak kwiat. To nie znaczy, że na koniec doświadczamy euforycznego szczęścia, raczej owocem jest duża świadomość. Przypomina mi się sytuacja z mojego życia: Kończyłam 40 lat i zadawałam Bogu dużo pytań o to, dlaczego nie dostałam tego, o co prosiłam. Dlaczego pewne sytuacje skończyły się w sposób trudny dla mnie i bliskich mi osób. Wtedy przyszły do mnie słowa z Księgi Powtórzonego Prawa: Byłem z tobą 40 lat i niczego Ci nie zabrakło. Chodziłam z tym słowem i spierałam się. Mówiłam – jak to? Przecież zabrakło mi tego, i tego, i tamtego! I wtedy przyszło zrozumienie: niczego, czyli wszystkiego tego, czym jest życie: i szczęścia, i miłości, i macierzyństwa. Dobrych rzeczy, o których marzyłam. Ale w tym słowie jest też: nie zabrakło potu, bólu, łez – wszystko to składa się na pełnię życia. I tak też rozumiem 12 Kroków ku pełni życia.

Czy kryzys może być czymś dobrym? Czy z kryzysów da się naprawdę wyjść „z tarczą”?

Każdy kryzys ma swój początek i koniec. Kryzys nie jest czymś, co trwa całe życie, nie może być. To jest jak cykle, jak pory roku: coś się zaczyna, coś się kończy i znowu wyrasta nowe. Oczywiście – trudno zapomnieć o ranach. Ja się czuję szczęśliwa – czasami. Są też we mnie wątki smutne i ciemne, ale umiem sobie z nimi radzić. Dzięki Krokom nauczyłam się, żeby nie przywiązywać się zbytnio do stanów, w jakich jesteśmy. W wielkim kryzysie należy mieć nadzieją, na to, że się skończy, a w największej euforii – wiedzieć, że to także pewien etap. I tymi etapami nasze życie stoi.

Czy jest fragment modlitwy o pogodę ducha (w tym „Wychowawcy” na s. 2), który jest Ci szczególnie bliski? Możesz się tym z nami podzielić?

Tak będę mogła być szczęśliwa w tym życiu i osiągnąć pełnię szczęścia z Tobą w życiu wiecznym. Amen. Akcent na szczęście tutaj, ale też oddzielenie i urealnienie – że ta pełnia szczęścia to nie jest coś, czego tutaj zaznam. Na ziemi są momenty, chwile, okresy szczęścia, które doświadczam. Pełnia szczęścia – to coś, co będzie później. Obym tego doświadczyła! Myślę też o pełni w kontekście relacji – tu na ziemi będziemy zawsze ograbieni, będziemy w niedosycie drugiego człowieka i Boga. A tam, po drugiej stronie, poznamy co to w pełni kochać i w pełni dać się kochać. Być w komunii, zjednoczeniu. Potrzebuję sobie o tym przypominać, żeby nie inwestować tęsknot w coś, co tutaj jest nierealne. Ale TU może być pięknie, może być fajnie.

Bardzo Ci dziękuję za rozmowę.