Misterium caritatis

Wychowawca | 9 grudnia 2021

Czy będąc matką naprawdę robię coś wartościowego? – jest pytaniem, które nieustannie obracamy w naszych głowach, jak jakąś upiorną mantrę. Skrupulanckie poczucie winy, że się robi zbyt mało, albo nie to, co się powinno, albo nie tak, jak się powinno, jest naszym największym wrogiem. A przecież, nie szukając specjalnych okazji, każdego dnia w naszych domach karmimy głodnych, poimy spragnionych, przyodziewamy nagich, pocieszamy strapionych, pouczamy nieumiejętnych…

Macierzyństwo jest powołaniem bardzo mocno wpisanym w naszą naturę; jest powołaniem zwyczajnym i niezwykłym jednocześnie; jest darem, zadaniem oraz wezwaniem do przekraczania swoich codziennych ograniczeń. Wzywa nas do sięgania poza siebie oraz wychodzenia do innych, aby ich umacniać duchowo, emocjonalnie, psychicznie. Jest drogą, która pozwala w maksymalnie pełny sposób realizować swoje chrześcijaństwo – służąc. Praca i służba, niezależnie od tego, czy są wykonywane w domu czy poza nim, mają nas uświęcać, a nie zabijać; mamy dzięki nim wzrastać w naszym człowieczeństwie, a nie karleć, zazdroszcząc innym, że mają więcej albo łatwiej niż my.

Aby macierzyństwo mogło w nas owocować, powinnyśmy przede wszystkim pogodzić się z ograniczeniami, jakie nam stawia, ale także zaakceptować decyzje, jakie podjęłyśmy, odnośnie do swojej macierzyńskiej drogi. Warto jednak pamiętać, że przez lata nasza droga z pewnością nieraz ulegnie zmianie – coś, co sprawdza nam się teraz, niekoniecznie będzie równie dobre czy aktualne za dziesięć lat. Gdyby mnie ktoś wiele lat temu przekonywał, że jako niepracująca zawodowo mama gromady dzieci, będę tłumaczyć książki, pisać artykuły do czasopism, głosić konferencje, prowadzić bloga i konto w mediach społecznościowych, a także nagrywać filmiki na YouTube oraz angażować się w edukację domową – z pewnością wymownie nakreśliłabym charakterystyczne kółko na czole. A jednak tak się stało. Teraz już rozumiem, że macierzyństwo to bardziej „i-i” niż „to lub tamto”. Raczej próba łączenia różnych dziedzin niż przeciwstawiania im sobie tą nieszczęsną partykułą „albo-albo”, która zawsze zaprzecza naszym możliwościom (lub co najmniej podaje je w wątpliwość). Często jest to jakaś jedność przeciwieństw; napięcie, w którym trzeba wytrwać, ale które jest życiodajne, chociaż nie wolne od smutku. Arcybiskup Fulton J. Sheen pisał, że miłości zawsze towarzyszy smutek. To prawda. Nawet najbardziej oddana miłość macierzyńska, w której odnajdujemy wszak wszystkie uczynki miłosierdzia wobec duszy i ciała, nie jest wolna od jakiejś jałowości czy oschłości oraz uczucia straty – nie tylko życia, które mija nas z szybkością pociągu pospiesznego, ale także uczucia, że traci się Bożą miłość, bo jest się zbyt zmęczonym, żeby oddać Mu to, co się należy, w sposób, jaki jest Jego najbardziej godny. Miłość nigdy nie jest wolna od trudności, dlatego najważniejszym pytaniem, które sobie zadajemy kochając, jest pytanie „jak?”. Jak sobie poradzę jako żona i mama? Jak mogę najlepiej wspierać swoje dziecko – w jego rozwoju fizycznym, emocjonalnym, intelektualnym i duchowym? Dlatego właśnie – wracamy po raz kolejny do tej samej myśli – miłość jest wyborem. Każdy akt miłości, a zwłaszcza miłości matki do dziecka, jest potwierdzeniem, wyborem, decyzją. Jesteś, bo tego chciałam – chcieliśmy, bo nasza miłość przywołała cię na świat. Dlatego odsuwam się od poprzedniego sposobu życia, zrywam stare więzi – bo istnieje już we mnie głębokie przywiązanie do ciebie – tej małej osoby, tego przybysza, który właśnie buduje sobie we mnie dom.

Jednak w tym macierzyńskim przywiązaniu istnieje groźne niebezpieczeństwo, że potraktuję swoje dziecko jak własność i stracę świadomość jego odrębności i osobności, które zakładają prawo do wolności. Miłość wymaga zrezygnowania z ego. Miłość przynagla nas do wychodzenia na zewnątrz naszego domu, naszego macierzyństwa. Miłość, która nie rozszerza się na innych, umiera od własnego nadmiaru. Lubię czytać w Ewangelii o „wyjściu z pośpiechem” Maryi do Elżbiety. Jest w tym pośpiechu potrzeba podzielenia się radosnym zdumieniem, z pewnością ogromne pragnienie spotkania z osobą, która również dostąpiła niezwykłej łaski od Najwyższego – ale także zwyczajna chęć pomocy krewnej, która znalazła się w potrzebie. Miłość macierzyńska, która obejmuje swoją troską nie tylko dziecko, ale także dostrzega potrzebę służby innym, pozostawia w rodzinie tę przestrzeń wolności, która jest niezbędna do prawdziwego wzrostu wszystkich jej członków. Wracamy do naszej równowagi „i-i”. Ta harmonia pomiędzy miłosiernym oddaniem się swoim dzieciom, swojej rodzinie, a „wyjściem z siebie”, zewnętrzną aktywnością, jakimś działaniem na rzecz innych, apostolstwem przyjaźni, jest czymś bardzo istotnym i trzeba jej nieustannie szukać.

Jako kobiety mamy misję dawania życia. Przede wszystkim realizujemy ją poprzez macierzyństwo fizyczne, ale także poprzez macierzyństwo duchowe. Kiedy dzieci dorosną i wyfruną z domu, nadchodzi szczególny czas na ten drugi aspekt macierzyństwa – mamy szansę stać się matkami młodych matek, nie tylko jako babcie, ale także jako te, które towarzyszą młodszym kobietom w początkach ich macierzyńskiej drogi. Dla mnie ta sfera apostolstwa stała się cudownym odkryciem moich, nazwijmy to – dojrzałych lat. Reakcje młodych matek na moje teksty na blogu czy króciutkie wpisy na Instagramie uświadomiły mi, jak bardzo my, starsze mamy, jesteśmy potrzebne, jak ważną rolę mamy do spełnienia – i jak bardzo nas brakuje w życiu tych młodych kobiet. Nasze doświadczenie, mądrość zdobyta z latami trudów i radości wychowania dzieci, nasz dystans do świata, nasze poczucie humoru, a także nasza modlitwa są tym, czego nowe pokolenie mam potrzebuje najbardziej.

Każdej z nas wydaje się, że wiedzie takie małe, skromne, nic nie znaczące życie. A przecież – jako matki – uczestniczymy w największej Bożej tajemnicy! Liturgia mówi o kobiecie, że wypełnia misterium caritatis – tajemnicę miłości. Sprowadzamy ku człowiekowi to, co jest Boskie. Nie zdołamy jednak zrealizować niczego w naszym powołaniu, jeśli zabraknie nam Jego łaski. Dlatego pozwólmy Mu tak ustawiać wszystkie elementy naszej człowieczej struktury, jak Jemu się podoba. Dajmy Mu dojść do głosu – niech On sam współtworzy całe nasze człowieczeństwo, nasze rodzicielstwo, nasze oddanie, naszą drogę. Pozwólmy Mu na to, bo tylko On jest w stanie zrobić w nas porządek – pogodzić nasze „i-i”, ugruntować naszą kruchą równowagę. Jeśli czujesz się przygnieciona przez swoje macierzyństwo, przez swoje życie, zacznij od powrotu do źródła, a tylko On jest tym źródłem. Świętej pamięci ojciec Rafał Skibiński, dominikanin, tak pisał: „Obyśmy nie uciekali przed Bożym miłosierdziem. (…) Dajmy Mu dojść do głosu. Niech nas, jeżeli trzeba, nagina, przetapia, przerabia. Pozwólmy Mu na to. Niech On w nas zrobi porządek. Więc nie czekajcie na jutro, aż będziecie lepsi; bez Niego nie będziecie lepsi. Jeżeli pytasz siebie, kiedy iść do spowiedzi, to sobie odpowiedz: dziś, teraz. Bo i tak co sam zrobisz? Od Niego zacznij. Niech On zaleczy to, co w nas chore. Wielkie Boże miłosierdzie. Słów brakuje, naprawdę, słów brakuje”.

Katarzyna Głowacka

żona, mama i babcia, doradca rodzinny. Autorka bloga „Mama w Dużym Brązowym Domu” oraz szeregu artykułów na temat macierzyństwa i wychowania. Razem ze Wspólnotą Emmanuel współtworzy program dla małżeństw Miłość i Prawda

fot. 123rf.com