Miłości, dodaj mi skrzydła!

Anna Wardak | 15 września 2020

Osoby deklarujące wiarę w Boga mówią nieraz, że to właśnie ona daje im siłę do podejmowania wielu wyzwań – niejednokrotnie heroicznych. Taki rodzaj motywacji, kiedy różne nasze działania podejmujemy (bądź przeciwnie – powstrzymujemy się od nich) ze względu na Pana Boga, określa się mianem motywacji nadprzyrodzonej.

Ten rodzaj motywacji, jej głębia i to, w jakim stopniu faktycznie wpływa ona na nasze postępowanie, zależy w znacznej mierze od szerszego kontekstu naszej życiowej perspektywy. Od tego, czy generalnie żyjemy „ślizgając się po powierzchni”, czy też wiele momentów i wydarzeń naszej codzienności potrafimy postrzegać głębiej, właśnie w perspektywie nadprzyrodzonej – jako element Bożego planu wobec nas i kolejny krok na drodze ku ostatecznemu i najważniejszemu celowi naszego życia.

Bardzo dobrze, jeśli potrafimy patrzeć na nasze życie w taki właśnie sposób. Nieraz jednak popełniamy przy tym błąd, zakładając, że Bóg oczekuje od nas wielkich czynów, heroicznych ofiar, niesamowitych postanowień – i że tylko takie znaczące, trudne czy bolesne okoliczności naszego życia zasługują na to, żeby Mu je ofiarować.

Tymczasem Bóg, jako kochający Ojciec (rozumiemy to doskonale, jeśli sami mamy dzieci), cieszy się już z samych naszych (szczerych i autentycznych) starań i wysiłków, podejmowanych właśnie z miłości do Niego, nawet jeśli nie odnosimy przy tym spektakularnych sukcesów albo wręcz spotykają nas na jakimś polu same porażki. Jeżeli nie zniechęcamy się i po raz kolejny wstajemy, aby – wznosząc oczy na naszego Ojca i prosząc Go o pomoc – na nowo podjąć zmagania z jakąś wadą własnego charakteru albo kontynuujemy nierówną walkę o uporządkowanie tej sfery naszego życia, gdzie ewidentnie porządku tego brakuje, wówczas możemy uznać, że motywacja, która wprawia nas w ruch, porusza i dźwiga, ma właśnie charakter nadprzyrodzony, czyli odnoszący się do Boga, że staramy się i walczymy właśnie przez wzgląd na Niego. Wówczas nie ma wielkiego znaczenia, co konkretnie ofiarujemy, lecz właśnie miłość, z jaką to czynimy. Każdy rodzic nieraz doświadczył zapewne wzruszenia, przyjmując z małej, nieziemsko ubrudzonej łapki piórko, kamyk czy bukiecik zmiętych kwiatków – skromny dar okraszony spojrzeniem pełnym oddania i miłości. Najmniejszy uczynek spełniony z Miłości – jakże wielką ma wartość (św. Josemaria Escriva, „Droga”, 814).

Oczywiście nie należy tego odczytywać jako zachęty do infantylizmu czy życiowej bylejakości, na zasadzie Bóg kocha mnie takiego, jakim jestem, więc właściwie po co mam się starać? Nikomu z ludzi, których kochamy i szanujemy, nie podarujemy zatłuszczonej książki czy bukietu kompletnie połamanych kwiatów (chyba że właśnie, z narażeniem życia, udało nam się dotrzeć na imieniny cioci mimo szalejącego wokół cyklonu). O wartości daru składanego ukochanej osobie nie decyduje ani jego cena, ani inne czynniki wymierne, lecz czy to, co ofiarujemy, faktycznie stanowi w tym momencie maksimum naszych możliwości, czy też dajemy z tego, co nam zbywa, albo staramy się wykpić tanim kosztem. Każdy z nas pamięta zapewne przesłanie płynące z przypowieści o ubogiej wdowie…

Przeto czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie (1 Kor, 10,31) – te słowa Pisma Świętego przypominają nam, że materią naszego uświęcenia i sposobem oddania chwały Bogu mogą być wszelkie, najbardziej nawet prozaiczne aspekty codziennego życia, wykonane na maksimum naszych ludzkich możliwości (nie mylić z perfekcją i perfekcjonizmem!) i z miłością ofiarowane Bogu. Nie ulegajmy zatem pokusie zwanej przez niektórych „mistyką gdybania”: Gdybym był starszy…, gdybym była młodsza…, gdybym miała lepszego męża…, gdybym nie miał tak nieznośnej teściowej… Wyrozumiałość dla męża, nawet jeśli nie jest on chodzącym ideałem (któż z nas jest?), serdeczny uśmiech dla teściowej (ostatecznie można poćwiczyć wcześniej przed lustrem), cierpliwe odpowiadanie na niekończące się pytania dzieci, dokończenie nużącej pracy z taką samą starannością, z jaką ją rozpoczęliśmy, wyłączenie komputera o zaplanowanej godzinie, trzymanie się ustalonego planu dnia, poczynając od punktualnego wstania z łóżka, co niektórzy, nie bez racji, nazywają „chwilą heroiczną”… Wszystko to są nasze drobne „upominki” dla Pana Boga, a jednocześnie karty, które trzymamy w ręku, aby grać nimi o naszą świętość.

Wiadomo, że wyjątkowo cenimy sobie podarunki przygotowane specjalnie z myślą o nas. Podobnie w relacjach z Bogiem – największą wartość ma to, co czynimy z myślą o Nim, licząc się z tym, a nawet pragnąc, aby nikt poza nami i Bogiem nigdy się o tym nie dowiedział i abyśmy naszą najcenniejszą nagrodę odebrali z Jego rąk w niebie. Pięknie mówi na ten temat założyciel Opus Dei, św. Josemaria Escriva, opisując wakacyjne wędrówki z grupą swoich duchowych synów: Miałem zwyczaj spacerowania nad brzegami Arlanzonu […] czasami podczas przechadzek dochodziliśmy do klasztoru w Las Huelgas, a czasami udawaliśmy się do katedry. Lubiłem wyprowadzać ich na wieżę, żeby na górze z bliska mogli podziwiać gotycki maswerk, prawdziwą koronkę wyrzeźbioną w kamieniu, owoc cierpliwej i żmudnej pracy. Podczas tych rozmów zwracałem im uwagę, że tych wspaniałości wcale nie widać z dołu. To, co tak często powtarzałem, stawało się namacalnie uchwytne. Mówiłem: to jest praca Boża, dzieło Boże. Powstaje ono wtedy, gdy się własną pracę wykonuje tak doskonale, że przypomina owe koronki z kamienia! Przykład był tak dobry, przekonujący, że ci młodzi ludzie zrozumieli: cała ta praca mistrzów była modlitwą, pięknym dialogiem z Panem. Ci, którzy rozwinęli tu cały swój kunszt, wiedzieli doskonale, że nikt, kto patrzy z miejskich ulic, nie dostrzeże w ogóle ich wysiłku: był on przeznaczony wyłącznie dla Boga. […] Czyń tak samo jak owi kamieniarze, a twoja praca stanie się również operatio Dei, dziełem ludzkim noszącym znamię i rysy Boże (św. Josemaria Escriva, „Przyjaciele Boga”, rozdz. 65).

Motywacja nadprzyrodzona dodaje blasku i polotu prozie naszego życia, otwierając przed nami zupełnie nowe horyzonty i szerokie perspektywy. Z jednej strony wypływa ona z bliskiej i osobistej relacji z Bogiem, a z drugiej – więź tę stale pogłębia dzięki temu, że wiele razy w ciągu dnia skłania nas do myślenia o Bogu, o tym, co możemy Mu dać, jaką sprawić radość – podobnie jak wiele razy w ciągu dnia nasze myśli krążą wokół ludzi bliskich naszemu sercu.

Ten rodzaj motywacji, w której napędem do działania jest miłość przez duże M, jak żaden inny, dostarcza nam paliwa, dzięki któremu nasze serce płonie spokojnym i ciepłym blaskiem, niczym światło lampy ogrzewające wszystkich wokół i choć w niewielkim stopniu rozjaśniające ich życie.

Jeśli jest autentyczna, wówczas, unosząc nas nieco nad ziemię, sprawia jednocześnie, że stąpamy po niej pewnie i trzeźwo – uważni na potrzeby ludzi wokół nas i z troską próbujący im zaradzić, ponieważ: Jeśliby ktoś mówił: „Miłuję Boga”, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi (1 J 4,20).

Jeśli jednak tak nie jest, wówczas nasza motywacja nadprzyrodzona łatwo może stać się pustym sloganem albo karykaturą samej siebie, jak dzieje się to w anegdocie mówiącej o tym, jak jeden z pacjentów, wychodząc do domu po długim pobycie w szpitalu, dziękował siostrze, która opiekowała się nim wyjątkowo troskliwie. W odpowiedzi usłyszał: Nie ma za co dziękować! Pan właściwie w ogóle mnie nie obchodzi – ja to robię dla Pana Jezusa!

Anna Wardak