Matka też człowiek

Marcelina Metera | 2 stycznia 2020

Zjawisko matczynego wypalenia zawodowego dotyka coraz liczniejszej grupy kobiet. Jakie są jego przyczyny i czy można mu przeciwdziałać, unikając głębszej frustracji?

Na „rynku rodzicielskim” jestem obecna już od dłuższego czasu. Rozmawiam z dziesiątkami bliższych i dalszych znajomych. Macierzyństwo kojarzy się ze szczęściem, spełnieniem i uświęceniem, dlatego negatywne emocje wydają się nie na miejscu Tymczasem motyw matczynego wypalenia pojawia się bardzo często, towarzyszą mu wyrzuty sumienia. Słuchając zwierzeń kobiet, które zaczęły wątpić we własne kwalifikacje i umiejętności rodzicielskie, zauważyłam, że powody ich zniechęcenia można zebrać w kilka podstawowych grup.

Skąd się bierze matczyne wypalenie?

Po pierwsze, zdecydowanie zbyt wiele kobiet skarży się na przemęczenie i poczucie bycia ostatnią w „kolejności dziobania”. Potrzeby męża i dzieci odruchowo przyjmowane są jako istotniejsze, nikt nie kwestionuje ich prawa do rozrywki i wypoczynku, a obiecany od dwóch lat samotny weekend matki jakoś nie może się wydarzyć. Wyjazdy na wakacje organizuje się pod kątem preferencji najmłodszych, czyli jedziemy tam, gdzie będzie się podobało dzieciom, a już niekoniecznie dorosłym. Kupujemy ubrania w kolejności: mężowi garnitur do pracy, buty dzieciom, drugie buty dzieciom, kurteczki dzieciom, a jeśli coś zostanie, to ewentualnie sukienkę mamie. Przy czym jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś czynił zarzut kobiecie, że zbytnio stroi dzieci, ale uwagi o wydawaniu pieniędzy rodzinnych na własną konfekcję ‒ owszem, zdarzają się. 

Po drugie, większość tak zwanych obowiązków macierzyńskich należy do typu czynności zachowawczych i powtarzalnych. Przy kilkorgu niedużych dzieci procedura przypomina mieszanie w oceanie łyżeczką do herbaty, co potęguje frustrację: wyprane się ubrudzi, posprzątane się zabałagani, ugotowane się zje i tak dalej. 

Wreszcie trzeci element, który lapidarnie określam jako przekombinowanie. Dotyczy szczególnie kobiet znakomicie wykształconych, inteligentnych i ponadprzeciętnie zaangażowanych, bezustannie zatroskanych o jakość swojego rodzicielstwa. Nie neguję sensu istnienia poradników czy kursów wychowania (bywają bardzo cenne), ale akurat rzeczywistość macierzyńska jest tak płynna i zmienna (bo dzieci bezustannie wchodzą w nowe etapy i bez wytchnienia zmieniają zasady rozgrywki), że nadmierna ambicja i chęć zachowania wszystkich poradnikowych reguł może się źle skończyć nie tyle dla wychowanków, co dla wychowujących. Matki są też mistrzyniami poczucia winy (mogę więcej, powinnam więcej…).

Droga do świętości? Tak, ale niekoniecznie przez męczeństwo

Regularnie słyszę pytanie: „Jak ty to robisz, że masz tyle czasu dla siebie?”. Nie wiem, co w takich chwilach odpowiedzieć, bo nie stosuję żadnych wyrafinowanych środków, negocjacji czy strategii. Wychodzimy z założenia, że wszyscy członkowie naszej rodziny są jednakowo ważni, wszyscy mają swoje osobiste potrzeby: wszyscy, czyli mama też. Ludzie dorośli mają inne zainteresowania i upodobania niż dzieci, a więc pójście do kina na „Krainę Lodu” i do teatru kukiełkowego z zachwyconą sześciolatką nie wyczerpuje mojego zapotrzebowania na dobra kultury (nie liczy się, że byłam w kinie). Analogicznie z książkami: oprócz pana Kuleczki i głodnej gąsienicy (z całym należnym uwielbieniem) czytuję też literaturę dla dorosłych, mam na to czas i nikt nie wpadł na pomysł, żeby to kwestionować. 

Istnieje u nas w domu instytucja „czasu dorosłych”, który rozpoczyna się mniej więcej o 20.30 i jest, zgodnie z nazwą, porą przeznaczoną dla rodziców. Dzieci idą do swoich pokoi, mogą czytać, gadać albo spać, ale dorośli nie świadczą już żadnych usług pielęgnacyjnych ani organizacyjnych, nie robią kanapeczek ani herbaty (chyba, że sobie). Wieczór jest dla mnie i dla męża. Razem odpoczywamy, rozmawiając o swoich sprawach, oglądając coś, czytając albo pisząc. Towarzyszy nam silne przekonanie, że dzieci nieuchronnie dorosną i się wyprowadzą, a my wtedy będziemy mieć mnóstwo czasu, ale jeśli teraz nie będziemy rozmawiać, to za te kilkanaście lat nie będzie już o czym.

Mam też godzinę dziennie, którą spędzam w samotności, najczęściej na spacerze albo treningu (wtedy bardzo dobrze porządkuje się kwestie duchowe, jest czas na modlitwę, i na pomyślenie). Nie jest to zaniedbanie rodziny ani porzucenie latorośli, tylko najzwyklejsza profilaktyka. Jestem absolutnie pewna, że niewyspana, niewybiegana i pozbawiona kontaktu z samą sobą byłabym o wiele gorszą matką. To prowadzi mnie prościutko do ostatniego aspektu, który chcę poruszyć.

Kochaj bliźniego jak siebie samego!

Kto nie dba o siebie, nie lubi siebie i zadaje sobie gwałt, ten prędzej czy później będzie zadawać gwałt innym. Matka, która rezygnuje ze wszystkiego, co ją dawniej cieszyło, która bez reszty angażuje się w sprawy rodziny i nawet czerpie trochę źle pojętą satysfakcję z własnego przepracowania ‒ prędzej czy później się wykończy. To może zająć pięć lat, dziesięć albo i więcej, ale ostatecznie siły fizyczne i psychiczne się wyczerpują. Wtedy część kobiet próbuje wprowadzać zmiany w funkcjonowaniu rodziny (dość często ku oburzeniu męża i dzieci, którym poprzednia wersja była bardziej na rękę), a pozostałe poddają się zgorzknieniu.

Nie pomaga w tym klasyczny paradygmat Matki Polki, w powszechnym rozumieniu oznaczający kobietę-opokę, instytucję samą w sobie, bez której rodzina wymrze z głodu, mąż nie znajdzie skarpetek, a osierocone dziatki pójdą prosto do lasu i zostaną zjedzone. 

Czy matka jest osobą niezastąpioną? Owszem, w sensie emocjonalnym. Jest gwarantem stałości i regulatorem emocji dla dzieci, bezpieczną bazą. Dla malutkich dzieci, poniżej trzeciego roku życia, wymagana jest matczyna obecność, i tego nie da się zastąpić w procesie tworzenia bezpiecznych więzi.1 Ale wiem z doświadczenia, że małe dziecko można ze sobą zabrać prawie wszędzie, dzidziusiowi w chuście jest naprawdę wszystko jedno, czy mama patrzy w ścianę siedząc w domu, czy podziwia obrazy w muzeum. A starszaki-kilkulatki przyjmują jako rzecz naturalną i oczywistą, że mama idzie na kawę czy do kina, że potrzebuje ciszy, bo pracuje albo śpi, że wieczory spędza przytulona do taty i tak dalej. Żadna, ale to żadna krzywda im się nie dzieje, odwrotnie ‒ uczą się wrażliwości na potrzeby innych.

Mam pięcioro dzieci i nadal cieszę się na ich widok. Uważam macierzyństwo za najbardziej rozwijające doświadczenie mojego życia. Niczego mi ono nie odebrało, niczego nie straciłam i ani trochę się nie poświęciłam. Jestem zajęta, mam dużo zajęć domowych i zawodowych. Pracuję społecznie i mam na to czas. Jestem, śmiem twierdzić, niezłą matką, tym lepszą, im mam lepszy kontakt z własnym ciałem, emocjami i potrzebami. Lata obserwacji kobiet, których macierzyństwo jest dla mnie wzorem, potwierdzają moją intuicję o konieczności stanowczego pilnowania własnych potrzeb. Lubię metaforę o maskach tlenowych w samolocie: kiedy wypadają, najpierw zakłada się maskę sobie, a potem dziecku, tak jest lepiej i bezpieczniej. W życiu codziennym podobnie.

Oddychaj!

Marcelina Metera

 

fot. Benedykt Jaros

1 Polecam artykuły i opracowania autorstwa Teresy Jadczak-Szumiło i Emila Szumiło: o tworzeniu bezpiecznych więzi piszą między innymi w magazynie kreatywnej edukacji „Kreda”, nr 2, listopad 2018, str. 70-76.