Ląd niedawno oddany do użytku

Marcelina Metera | 5 lipca 2021

Myślę, że geolodzy i fotografowie, którzy przyjeżdżają na Islandię, przez pierwsze kilka godzin leżą na ziemi i szlochają ze szczęścia. Staje przed ich oczami kraina zupełnie nowiutka w dziejach planety i to jest jakoś wyczuwalne: ziemia jest porośnięta wstępną warstwą niskich roślin, skały wyglądają na niedawno ostygłe, a woda jest przeczysta, zimna i głęboka (żadne ubezpieczenie nie pokrywa sytuacji wpadnięcia samochodu do rzeki, na szybach wypożyczanych aut widnieją nawet stosowne naklejki z tym zastrzeżeniem). Kiedy się spojrzy w potężny białoniebieski nurt, łatwo zrozumieć przyczynę takiego założenia ani nie ma jak wyciągać tego, co tam wpadnie, ani po co.

Jeśli nie ma chmur, widoczność jest zupełnie nieprawdopodobna, widać każdą szczelinę w całkiem odległym paśmie gór (mają trapezowaty kształt i wyglądają trochę jak dekoracja zrobiona z falistego kartonu). Kiedy niebo jest zachmurzone albo schodzi mgła, człowiek jest w stanie bez trudu uwierzyć w trolle i inne mityczne islandzkie stworzenia, ponieważ po kilku minutach wpatrywania się w niewyraźny zarys skały przysiągłbyś, że się poruszyła… Zwierząt niewiele, gadów i płazów nie ma wcale, ze ssaków głównie gatunki hodowlane owce i koniki islandzkie (rasa tutaj wyhodowana, zazwyczaj wielkości kuców), biegające stadami wzdłuż drogi, oraz renifery, sprowadzone na wyspę kilkadziesiąt lat temu…

Generalnie: niebo, ziemia i woda; ląd mało używany, najwyżej raz przymierzony. Ciepło raczej nie jest, ogrzać się można w gorących źródłach (upewniwszy się, że nie są zbyt gorące, bo takie z wodą o temperaturze 80 stopni też się zdarzają). Geografia cały czas w procesie, wulkany wybuchają, płyty tektoniczne się przesuwają, rzeki żłobią koryta na Islandii to wszystko jest wyraźniej i jakoś dobitniej widoczne. Wszędzie dookoła lądu mrukliwy, granatowy Atlantyk.

A kto mieszka w tej całkiem nowej krainie? Jacy są ludzie, którzy doświadczają z jednej strony zupełnie niewiarygodnego piękna, a z drugiej zimna i półmroku przez długie miesiące? I jak ta królewna z dowcipu, co mieszkała za siedmioma górami naprawdę wszędzie mają daleko?

O różnych aspektach islandzkiej codzienności z pasją opowiada Aneta Potrykus, Polka, od kilkunastu lat mieszkająca na północnym wybrzeżu, niedaleko półwyspu Langanes (znanego z baz NATO). Kilka lat temu pokazywała mnie i kilkorgu znajomym cuda swojego nowego kraju, niezłomnie i po neoficku zachwycona, chociaż przeżyła tam już niejedną zimę. Teraz poprosiłam ją o powtórzenie kilku opowieści, które wtedy od niej usłyszałam.

M.M: Pamiętam, jak mnie serdecznie ujął opis islandzkich zwyczajów bożonarodzeniowych, a zwłaszcza postać Grýli, matki trolli [według tradycji jej synowie przychodzą przez 13 dni przed Wigilią i psocą, ale zostawiają drobne prezenty, a ona sama zjawia się w samą Wigilię i zjada niegrzeczne dzieci. Można też zostać zjedzonym przez jej kota, jeśli się założy na Święta stare ubrania – przyp. aut.]. A ty masz jakąś ulubioną tutejszą historię albo legendę? 

A.P: Nie mam jednej ulubionej legendy islandzkiej, ale ogromnie lubię islandzkie sagi, stare podania i wierzenia jako całość; tak bardzo pasują do krajobrazu i nastroju tych terenów. Największe wrażenie robią na mnie jednak opowieści lokalne, przytaczane przez naszych sąsiadów, zaczynające się od: „…kiedy moja pra-pra-pra-babcia była mała  i mieszkała  na (tu pada nazwa jakiejś farmy, często istniejącej i zamieszkałej do tej pory), to przydarzyła jej się dziwna historia…”.

M.M: Islandczycy lubią snuć opowiadania. A czy to prawda, że prawie każda rodzina prowadzi własną kronikę i układa okolicznościowe wiersze?

A.P: Prawda. Zimy są tu długie, ciężkie i ciemne, trzeba było wypracować przez te setki lat różne strategie radzenia sobie, żeby nie oszaleć. Islandczycy uwielbiają słowo pisane w stopniu niespotykanym chyba u żadnego innego narodu na świecie (książka pod choinkę jest absolutnie obowiązkowa, a najczęściej kilka!), corocznie wydają mnóstwo książek, masowo czytają, ale też piszą… Na farmach z pokolenia na pokolenie pisze się tzw. Dagbók, gdzie zapisuje się pogodę, obserwacje niezwykłych zjawisk, liczbę narodzonych jagniąt i inne ważne informacje z życia zwierząt i ludzi.

Zimą zbawienne są też spotkania z innymi ludźmi, pod każdym możliwym pretekstem (zaczyna się jesienią od wspólnego spędzania owiec z gór). Sąsiedzi organizują wspólnie tzw. þorrablót – czyli spotkanie przy muzyce i tradycyjnym jedzeniu, na którym humorystycznie, w skeczach, podsumowują miniony rok i żartują z siebie nawzajem. Zimą jest czas na spotkania. Islandczycy uwielbiają zakładać „kluby” – miłośników gier karcianych, gotowania, wypieków, seniora, robótek ręcznych, O właśnie – prawie wszyscy potrafią robić na drutach swetry i skarpety. Poza wymiarem praktycznym, robótki ręczne mają udowodnione działanie terapeutyczne.

M.M: Mówisz i piszesz po islandzku, to specyficzna supermoc – posługiwać się językiem tak niszowym, w którym mówi raptem trzysta tysięcy ludzi na świecie. Ale rozumiem cię, bo brzmi naprawdę ślicznie, jak grzechot kamyków w potoku. Czy masz jakieś ulubione islandzkie słowo?

A.P: Zdecydowanie ljósmóðir! Ljós – oznacza światło, błysk, a móđir – matka). Wiesz, kto to  ljósmóðir? Położna! Piękne, prawda?

M.M. Zdecydowanie piękne. A skoro już jesteśmy przy matkach i dzieciach, to opowiesz trochę o islandzkim systemie szkolnym? Masz sześcioro dzieci na każdym możliwym etapie edukacji, więc doświadczenie bezsporne. Jak uczą się tutejsze dzieci?

A.P: Praktycznie 100% dzieci uczęszcza do przedszkoli. Mali Islandczycy mnóstwo czasu spędzają na zewnątrz, a pojęcie „złej pogody” – w porównaniu do polskiego rozumienia – jest, hmm, mocno zawężone. Właściwie zarezerwowane dla wichury, sztormu i śnieżycy. W pozostałe dni dzieci wychodzą na podwórko, trzeba jednak podkreślić, że jest to także kwestia odpowiednich ubrań: wełniane skarpety, swetry, gumowe spodnie, kilka par różnego rodzaju rękawic i ocieplane kalosze – to „must have” każdego przedszkolaka.

Mamy 10 klas podstawówki. Co ciekawe, każdy uczy się w swoim tempie i dostaje podręczniki dostosowane do swojego poziomu. Nie ma czegoś takiego, że dziecko nie zdaje do kolejnej klasy. W ostatniej klasie pisze się testy i na podstawie liczby zdobytych punktów wybiera się szkołę ponadpodstawową.

Szkoła średnia trwa trzy lata. Istnieje odpowiednik polskiego liceum (tu nauka kończy się stùdentspróf, trochę podobnym do naszej matury) i technikum (na koniec zdaje się egzaminy zawodowe). Uczniowie wybierają profil i przedmioty, z których każdy jest punktowany. Żeby zaliczyć semestr, trzeba mieć wymaganą liczbę punktów i zdać egzaminy końcowe. Jeśli przerwiemy naukę, możemy ją rozpocząć po przerwie od tego momentu, na którym skończyliśmy; zaliczone semestry nie przepadają, nie trzeba powtarzać od początku.

Szkoła podstawowa jest całkowicie bezpłatna. Podręczniki, przybory szkolne, materiały plastyczne zapewnia gmina, wycieczki i inne atrakcje także opłaca gmina. U nas dodatkowo dzieciaki dostają owoce i mleko. Rodzice płacą za obiady, szkołę muzyczną i zajęcia sportowe, przy czym nie za basen – ten jest niemal w każdej szkole i wszystkie dzieci korzystają z niego bezpłatnie (i obowiązkowo).

A propos sportu – wakacje zaczynają się już z początkiem czerwca, także ze względu na możliwość skorzystania z długich dni i słońca. A te dni są naprawdę długie, słońce zachodzi na pół godziny i ani przez chwilę nie jest całkiem ciemno.

M.M.: O tak, to pamiętam, złotą poświatę i specyficzny haj, zmniejszoną do minimum potrzebę snu. I towarzyszące mi silne poczucie, że poruszam się w scenografii filmowej, podkręconej i wyretuszowanej dla efektu. Na Islandii przeżyłam też największą epifanię jeśli chodzi o potęgę przyrody. Pamiętasz, jak się śmiałam i krzyczałam z radości nad wodospadem Dettifoss, ale nikt nie słyszał, bo huk wody wszystko zagłuszał? Zrobiłaś mi wtedy zdjęcie.

Masz swoje ukochane krajobrazy islandzkie?

A.P: Ukochany krajobraz… hmm. Do mnie bardzo przemawia przede wszystkim przestrzeń, przejrzystość, cisza ale też imponująca, surowa i często groźna natura. Dlatego nigdy mi się tu nie nudzi. Trudno mi wybrać jeden ulubiony krajobraz. Kocham Àsbyrgi – zalesiony kanion w kształcie olbrzymiej podkowy, uwielbiam Rauðanes – mało znaną perłę natury niedaleko nas, za cudowne klify, masy dzikiego ptactwa (maskonury oczywiście) i niezwykłe formacje skalne.

Nie sposób nie wspomnieć o wulkanach, tych czynnych i tych uśpionych, czy o lodowcach i gejzerach, o gorących źródłach, o przeuroczych maleńkich osadach rybackich… No nie znudzi się nigdy.

M.M: A ja jeszcze do ciebie przyjadę, bo cisza Północy z człowieka już nigdy nie wychodzi. Dziękuję ci bardzo za rozmowę.

A.P.: Marcelina, koniecznie przyjedź zimą! Islandzka zima to jest niesamowite przeżycie!

Marcelia Metera- – żona, matka pięciorga dzieci, nauczycielka Montesorri Mountain Schools w Koszarawie i Krzyżówkach, tłumaczka i redaktorka. Nieuleczalna entuzjastka pracy społecznej, dużo gada i szybko czyta

fot. Archiwum Rodziny Potrykus oraz Marcelina Metera