Ja nie ogarniam. Ja kocham

Avatar photo Magdalena Guziak - Nowak Autor | 1 grudnia 2020

Żeby lepiej ogarniać, można uprościć menu, ubiór, mieć mniej gratów w domu. Ale relacji się nie upraszcza. W relacje trzeba wkładać serce. Z Agnieszką Stefaniuk, mamą siedmiorga dzieci, instagramerką i autorką książki „Jak to ogarnąć?”, rozmawia Magdalena Guziak-Nowak.

Prawda jest taka, nie oszukujmy się, że nikt nie ogarnia, niezależnie, czy jest mamą jednego dziecka, młodą żoną czy singielką w pierwszej pracy”. Napisałaś to szczerze, czy mrugając do czytelnika, żeby jednak nie sprawiać wrażenie idealnej, bo… idealnych nikt nie lubi?

Spotkania z mamami nauczyły mnie, że każda z nas przez „ogarnianie” może rozumieć coś zupełnie innego. Dla jednej „ogarnięte” to posprzątane, wyprane i ugotowane. Dla innej „ogarniać” to pamiętać o wizytach u logopedy i dentysty oraz realizować kalendarz szczepień. Jeszcze dla innej osoby kluczowy jest czas na własny rozwój i odpoczynek – szczególnie wtedy, kiedy ma się tyyyyle dzieci. Nie mam zamiaru kreować się na superbohaterkę. Ja też zapominam o ważnych terminach, mam bałagan albo odgrzewany obiad. Czasem muszę się przyznać do porażki. Ale czy to jest najważniejsze? Chyba nie. Dla mnie najistotniejsze jest, żeby „ogarniać” życie rodzinne, czyli żebyśmy ze sobą nawzajem byli szczęśliwi.

Czujesz, że masz tyyyle dzieci?

Są sytuacje, kiedy myślę, że faktycznie jest nas sporo, na przykład kiedy zamawiamy dziewięć kebabów. Sam proces wybierania ich i tłumaczenia przez telefon, co konkretnie chcemy, bywa dość skomplikowany. I zabawny. Podobnie gdy stoimy w kolejce po lody. Ale już gdy jesteśmy w domu, to wcale nie mam takiego poczucia. I jeśli jeszcze kogoś brakuje na wspólnym posiłku, to mam wrażenie, że jest nas malutko.

Jak dorastałaś do bycia mamą? Potrafisz wskazać przełomowe momenty w odkrywaniu, na czym ta rola polega?

Pierwszym i największym przełomem było dla mnie urodzenie pierwszego dziecka. Miałam wtedy 26 lat. Byliśmy rok po ślubie, kończyłam studia. Jasne, narodziny pierwszego dziecka pewnie w każdej rodzinie są wielkim przeżyciem, ale dla mnie to było coś jeszcze więcej. Po prostu szok. Choć w mojej bliskiej rodzinie były małe dzieci i teoretycznie mogłam sobie wyobrazić, co mnie czeka, to jednak moje wyobrażenia bardzo rozminęły się z rzeczywistością. Miałam wrażenie, że „być matką” to „mieć ładnego i pachnącego bobaska”. Odkrywanie, że jest inaczej, było dla mnie bolesnym procesem. Poczułam ciężar odpowiedzialności za wychowanie nowego, zależnego ode mnie człowieka. Usztywniłam się. Bardzo dużo czytałam, chciałam być perfekcyjna, wszystko musiało być na szóstkę z plusem, co jest dowodem na to, że byłam zupełnie niedojrzała. Pierwsze dziecko absorbowało cały mój czas i uwagę. Nie mogłam przestać na nie patrzeć, nawet gdy spało. Myślałam, że mój wzrok podtrzymuje je przy życiu. Córka była dosłownie osaczona moimi myślami.

Na szczęście jeśli chcemy, potrafimy dostosować się do nowej sytuacji. Minęło zmęczenie, przyszła łaska cierpliwości, a z nią odwaga, by zaprosić kolejne dziecko. A potem trzecie – i tu kolejny przełom, bo nagle zaczęło brakować mi rąk. Cała trójeczka była maluchami. Wszystkie gubiły rękawiczki, trzeba było je ubierać, karmić, myć – to ciężka, fizyczna praca.

Wkrótce czeka nas kolejny przełom – nasza najstarsza córka w tym roku zdaje maturę i już zapowiedziała, że zamierza się wyprowadzić.

W Twojej książce ujęło mnie, że we wstępie napisałaś kilka zdań o każdym dziecku z osobna. Z jednej strony to piękne – by każdego potraktować indywidualnie. Z drugiej wymagające – łatwiej przecież spojrzeć na taką gromadkę „z góry”.

Tak, i potraktować jak „masę”. Zwykło się też dzielić dzieci na starszaki i maluchy, na chłopaków i dziewczyny. Potrzeba upraszczania życia jest zrozumiała. Ale w relacjach tak się nie da, relacji się nie upraszcza. Możemy uprościć menu, ubiór, mieć mniej gratów w domu, ale w relacje trzeba wkładać serce.

Był taki czas w moim życiu, kiedy bardzo dużo pracowałam. Z jednej strony mam świadomość, że to nie był idealny okres, bo naprawdę często nie było mnie w domu. Jednak z drugiej strony pamiętam moją mamę, która choć też była aktywna zawodowo, to równocześnie zawsze miałam poczucie, że jest blisko moich spraw. Nie zabierała mnie w jakieś szczególne miejsca. Z dzieciństwa i dojrzewania pamiętam za to nasze długie rozmowy w kuchni, gdzie mama pracowała przy stole, bo w całym domu nie było dla niej innego wolnego kąta. A ja do niej przychodziłam – czasem na chwilkę, czasem na godzinę – i mogłyśmy pogadać naprawdę o wszystkim. Chyba jestem podobna do niej. Nie mam energii, żeby jeździć na superwycieczki; wolę nasz dom i naturę. Moim patentem, by mieć uważność na każde dziecko, jest świadome działanie. Myślenie nie tylko o tym, że z synem czy córką trzeba iść do lekarza, ale myślenie o nich – co się u nich dzieje?, jak się czują?, co je trapi?

Na szczęście nie jest tak, że wszystkich siedmioro dzieci na raz potrzebuje mojej szczególnej uwagi, ale już zasadą jest, że jedno z nich zawsze ma jakiś problem. Nie da się codziennie z każdym spędzać czasu „jeden na jeden”, ale można być proaktywnym i szukać go jakby przy okazji. Na przykład jedno dziecko wróci wcześniej ze szkoły, drugie mogę zabrać ze sobą na zakupy, z trzecim pogadać przy innych obowiązkach. Jednak choć tego czasu szukam „przy okazji”, to on nie znajdzie się sam. Innymi słowy – dbanie o relację trzeba zaplanować. Są dni, kiedy wołam do dzieci: „Cześć!” i nie widzę ich przez cały dzień, bo mam tak wiele obowiązków. Wtedy trzeba prawdziwego męstwa, żeby zamknąć komputer i wylogować się do życia rodzinnego.

Kiedy piszesz w książce o stawaniu się mamą, w doświadczeniach, którymi się dzielisz, wyczytuję sporo lęku – o dziecko – i poczucia winy – bo jako matka nie jestem wystarczająco dobra. Czy jest Ci bliski któryś z popularnych ostatnio nurtów w wychowaniu? I co zrobić, by nie traktować ich jak ideologii? Podsunęłam koleżance książkę o Pozytywnej Dyscyplinie, a ona ostro zaprotestowała, bo „ja mam Porozumienie bez Przemocy”.

Nowe nurty w wychowaniu powinny nam pomagać, ale jeśli w stosunku do nich będziemy „nieprzemakalne”, możemy stać się ich niewolnikami. Zamiast traktować je jak narzędzia, z których możemy wybrać to, co akurat jest nam przydatne, fiksujemy się, żeby całe życie rodzinne podporządkować tej czy innej metodzie. Inspirujmy się, jasne, ale zdrowy rozsądek jak zwykle jest w cenie. Moją metodą wychowawczą jest antropologia chrześcijańska i jej wizja człowieka. Właśnie na antropologii bazuje program wychowawczy w szkołach Sternika, którymi już dawno temu się zafascynowałam. Umiarkowanie, hojność, wierność, cierpliwość, radość, szczerość, odpowiedzialność, samodzielność – to wartości uniwersalne.

Moja największa wątpliwość, związana z nowymi trendami w wychowaniu, dotyczy tego, że one zwykle skupiają się na jednej–dwóch sferach rozwoju, podczas gdy pozostałe są zaniedbane. A integralny rozwój zakłada zadbanie nie tylko o ciało czy intelekt, ale również o duszę, wolę i emocje.