Edmund Bojanowski – „człowiek, który nigdy nie opuszczał rąk”

Wychowawca | 15 lipca 2022

Co nam, ludziom XXI wieku, ma do powiedzenia bł. Edmund Bojanowski (1817–1871), brodaty inteligent w staromodnym surducie i w binoklach na nosie? Czy w dzisiejszych czasach, kiedy wszystko musi być super, wzorem może zostać ktoś taki jak Edmund Bojanowski – człowiek, którego życie zdawało się być pasmem niepowodzeń?

Do historii przeszedł jako założyciel największego w Polsce żeńskiego zgromadzenia zakonnego – Sióstr Służebniczek Najświętszej Maryi Panny, które liczy obecnie ok. 3,5 tys. zakonnic. Było ewenementem na skalę światową, że tego dzieła dokonał człowiek świecki. Edmunda można śmiało nazwać prekursorem Soboru Watykańskiego II, który przywrócił świeckim podmiotowość w Kościele. Sobór podkreślił, że świeccy „pełnią swe apostolstwo zarówno w Kościele, jak i w świecie, tak w porządku duchowym, jak i doczesnym”. Edmund wiedział o tym już sto lat wcześniej. Odkrył na długo przed św. Jose Marią Escrivą de Balaguerem, założycielem Opus Dei, że można się uświęcać poprzez codzienną pracę, służąc bliźnim. Dzisiaj ta teza jest mocno akcentowana w nauczaniu Kościoła, a wielkim jej orędownikiem był św. Jan Paweł II.

Przekuwanie klęsk w zwycięstwo

Z jego młodzieńczych planów nic nie wyszło: z powodu choroby nie ukończył studiów i musiał pożegnać grono przyjaciół. W młodym wieku stracił także rodziców, a z bliskich pozostał mu jedynie przyrodni brat Teofil Wilkoński, u którego zamieszkał w rodzinnym Grabonogu w Wielkopolsce, po przerwanych studiach w Berlinie.

Edmundowi nie było dane małżeństwo, choć zakochany był w pięknej i szlachetnej kobiecie, ewangeliczce Marii Pohl, której dedykował wiersz miłosny. Małżeństwo mieszane wyznaniowo w tamtych czasach w szlacheckich rodzinach katolickich było nie do pomyślenia.

Temu tłumaczowi Byrona, miłośnikowi Mickiewicza i Norwida, nie pisane było także wejście na literacki olimp, bo uznał, że jego powołaniem jest służba bliźnim, zaradzanie wszechobecnej biedzie. Kiedy zaś w ostatnim okresie życia zapragnął zrealizować swoje największe marzenie, czyli zostać księdzem, uniemożliwił mu to nawrót choroby płuc. Gdy opuścił mury seminarium, nie miał już po co wracać do Grabonoga, bo majątek rodzinny został sprzedany, a Edmunda przygarnął zaprzyjaźniony proboszcz z Górki Duchownej.

Na wszystkie te ciężkie doświadczenia patrzył w perspektywie wiary, a trudności wzmacniały go wewnętrznie. Cudownie uzdrowiony w dzieciństwie, zawsze żywił wiarę, że jest pod opieką miłosiernego Syna Bożego i Jego Matki. Wykuwał swoją świętość w czynieniu dobrych uczynków, pracy dla bliźnich, codziennym uczestnictwie we Mszy świętej, częstym przyjmowaniu Komunii św. i adoracji Najświętszego Sakramentu.

Z jego Dziennika dowiadujemy się, że codziennie szedł pieszo do ukochanego sanktuarium w Gostyniu z rodzinnego Grabonoga – i to dwukrotnie: na poranną Mszę i nieszpory, 3 km w jedną stronę. Przypomnę: chodzi o człowieka wyjątkowo słabego zdrowia, chorego od urodzenia, któremu każdy wysiłek fizyczny sprawiał trudność.

We wszystkim dostrzegał działanie Bożej Opatrzności, zwłaszcza wtedy, gdy napotykał na swojej drodze potrzebującego człowieka. Pod datą 13 listopada 1854 r. zapisał: „Rano zesłał mi Pan Bóg ubogiego podróżnego chłopaczka, widać bardzo nieszczęśliwego. Dałem mu spodnie, kamizelkę i złp. 1, a od Teofila koszulę, bo jego dola tułania się wśród takiej zamieci do żywego mię przejęła”.

Patriotyzm drogą do nieba

Mimo że żył w XIX wieku, może być dla współczesnych Polaków wzorem patriotyzmu. Można powiedzieć, że miłość Ojczyzny wyssał z mlekiem matki. Jego ojciec, Walenty, udział w powstaniu listopadowym okupił utratą ojcowizny. Również wuj Błogosławionego, generał Jan Nepomucen Umiński, wsławił się udziałem w tej walce, a wcześniej jako wybitny dowódca w wojnach napoleońskich. Młody Edmund na białej wstędze, którą zawiesił nad swoim łóżkiem, wypisał czerwoną farbą słowa Jana Kochanowskiego: „A jeśli komu droga otwarta do nieba – to tym, co służą Ojczyźnie”.

Jako młodzieniec bardzo przeżył klęskę powstania listopadowego. Szybko zdał sobie sprawę, że walka zbrojna o niepodległość Polski jest skazana na niepowodzenie. Dlatego patriotyzm rozumiał jako wytrwałą pracę od podstaw, mając zwłaszcza na uwadze wykształcenie ludu wiejskiego i podniesienie go na wyższy poziom moralny. Szerzył oświatę poprzez zakładanie czytelni, wydawanie czasopism literackich, w których drukował m.in. wiersze Adama Mickiewicza, ryzykując odebraniem praw wydawniczych przez pruskiego zaborcę. Zbierał także skarby kultury ludowej, do czego zachęcał go pisarz Julian Ursyn Niemcewicz, z którym prowadził korespondencję.

Bohater w czasach zarazy

W służbie biednym pozostał maksymalistą, nie idącym na żaden kompromis. Twierdził: „nędzy trzeba samemu dotknąć”. Wierny tym słowom, nie uchylał się od osobistego, bezpośredniego kontaktu z pokrzywdzonymi przez los, a ciepło, które im przekazywał, zjednało mu opinię „serdecznie dobrego człowieka”. Z takiej postawy znany był wcześniej, nim zaczął zakładać ochronki dla dzieci. Kiedy w 1849 r. w Gostyniu i okolicach wybuchła epidemia cholery, zachował się jak bohater. Nie bacząc na możliwość zarażenia, wchodził do domów oznaczonych czarnym krzyżem zadżumionych, przynosił chorym leki i jedzenie, brał w ramiona umierających, aby im ulżyć w przejściu na tamten świat. Niejednokrotnie jego płaszcz był zanieczyszczony wymiotami, a nieznośny fetor zamkniętych pomieszczeń przyprawiał o mdłości.

Edmund zupełnie nie przystawał do ludzi ze swojej sfery. Wypominał im wystawny tryb życia, podczas gdy dookoła piszczała bieda. Sam żył niczym asceta, zadowalał się byle jakim posiłkiem. Kiedyś, po wizycie w jednej z ochronek, zapisał: „Zjadłszy parę kartofli z garnka w kuchni, poszedłem do domu”. Ze wzruszeniem zasiadł kiedyś do stołu, do którego siostry służebniczki podały tylko same gotowane ziemniaki.

Nader rzadko zdarzało się, że nie udzielił komuś pomocy albo wsparł kogoś niewystarczająco. Natychmiast jednak się reflektował i dawał sowitą jałmużnę. Pod datą 14 czerwca 1854 r. zapisał w Dzienniku: „Przyszedł ubogi podróżny. Nie dałem mu jałmużny, bo nie miałem stosownie drobnej monety przy sobie. Czekał chwilę na dziedzińcu, aż mu służąca 1½ grosza wyniosła. Gdy odszedł, żal mi go było, że tak maleńkiem wsparciem opatrzony został”.

Edmund przypomniał sobie, co niegdyś przeczytał o Magdalenie Mortęskiej, ksieni benedyktynek, która odprawiła z niczym żebrzącą kobietę, a potem doznała takiego żalu, że kazała ją odszukać i aż do śmierci utrzymywać. Pisze dalej Bojanowski: „Przypomnienie to nabawiło mię taką niespokojnością, że poszedłem na drogę zaraz i szczęśliwym trafem spotkawszy jeszcze tego samego ubogiego, dałem mu z chęcią największy pieniążek, który przed chwilą zdawał mi się być zbyt dużą jałmużną”.

Jego charakter znakomicie oddaje pojęcie „wyobraźnia miłosierdzia”, stworzone przez św. Jana Pawła II, oznaczające szczególną wrażliwość na ludzką biedę, tak materialną, jak i duchową. Błogosławiony w swoim Dzienniku określał taką postawę jako „domyślność serca”, które to sformułowanie skrytykował matematyk i astronom Jan Śniadecki, jako „sentymentalny wzór wrażliwości uczuciowej”. W odniesieniu do Bojanowskiego ten zarzut był nietrafiony, bo on nie poprzestawał na krótkotrwałym współczuciu, lecz stworzył system pomocy chorym, biednym i sierotom.

Wielki społecznik

Urodzony w okresie romantyzmu, znacznie wyprzedził swoją epokę, wprowadzając hasła pozytywistyczne w swoim środowisku. Sposób, w jaki Edmund prowadził swoje rozliczne dzieła do dzisiaj może imponować. Nie miał telefonu komórkowego, ani nawet poczciwego aparatu ze słuchawką, ale potrafił wszystko znakomicie zaplanować i zorganizować, tak że mógłby być dzisiaj wzorem dla biznesmenów, menedżerów firm i wszelkich osób kierujących zespołami ludzi. W jednym nie powinni brać z niego przykładu: zdarzało się, że Edmund spał dwie i pół godziny, co przy jego słabym zdrowiu było wręcz zabójcze.

Natomiast harmonia zachodząca pomiędzy jego życiem duchowym a działalnością praktyczną mogła imponować. Urządzenie przez niego obiadu wielkanocnego dla tysiąca osób przy pomocy kilku sióstr to było nie lada wyzwanie, trudne chyba nawet dzisiaj dla firm cateringowych.

Przed podjęciem każdego ze swych dzieł sporządzał – jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – biznesplan. Zalecał siostrom hodowlę jedwabników, a także zakładanie pasiek. Zatrudnił kwestarza, który objeżdżał wozem okolicę w pozyskiwaniu darów dla ochronek. Na ofiarność ludzi nie zawsze można było liczyć, dlatego przy ochronkach dla dzieci zakładano sady z drzewami owocowymi i warzywami, a także hodowano trzodę, tak aby zakłady Edmundowe były w jak największym stopniu samowystarczalne.

Do Bojanowskiego przylgnęło miano wielkiego społecznika, który budował w warunkach zaborów, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, społeczeństwo obywatelskie, gromadząc wokół siebie ludzi zjednoczonych wspólną ideą i odpowiedzialnych za lokalną wspólnotę.

Ojciec Edmund

Nie miał własnej rodziny, dlatego wszystkie swoje ojcowskie uczucia przelał na sieroty z tworzonych przez siebie ochronek. Jednak i tam Opatrzność nie oszczędziła mu ciężkich doświadczeń. Jako przybrany ojciec przeżył wielką tragedię, gdy zmarła ukochana przez niego czteroletnia Józia. Ból Edmunda wyrażany wielokrotnie w jego Dzienniku można przyrównać do cierpienia Jana Kochanowskiego w Trenach.

To dla rówieśników Józi i starszych dzieci Bojanowski stworzył oryginalny, aktualny do dziś integralny system wychowawczy, obejmujący najważniejsze sfery rozwoju dziecka. W jego ochronkach dzieci uczyły się czytania i pisania, rachunków, religii, historii i literatury polskiej. Miały także ćwiczenia gimnastyczne i uczyły się śpiewu.

Personel ochronek stanowił zalążek nowego zgromadzenia, które Edmund założył 3 maja 1850 r.

Zanim to się stało, musiał przeżyć wiele trudności i przykrości. Napotkał na opór duchowieństwa i władzy duchownej, gdyż w owym czasie było rzeczą nie do pomyślenia, że żeńską wspólnotę zakonną tworzy mężczyzna – w dodatku świecki. Jednak niektórzy, widząc jego zaangażowanie, determinację i szczere intencje, dali się przekonać. Tak było z ks. Stanisławem Gieburowskim, nieprzychylnie nastawionym do idei Edmunda, który potem stał się jego serdecznym przyjacielem i użyczył mu gościny w ostatnich latach życia.

Siostrom służebniczkom zalecał przede wszystkim prostotę życia i posłuszeństwo. Do dzisiaj siostry mówią o swoim Założycielu per „Ojciec Edmund”, choć nie był osobą duchowną. Przed nikim się nie użalał. Raz tylko wyrwały mu się słowa skargi. W Dzienniku, który pisał dla siebie, jako rachunek sumienia, pod datą 5 maja 1855 r. zanotował: „I mnie, mój Boże, ciężko, bardzo ciężko, ale wolę ja mieć kłopot, niż pozostawić kogoś w kłopocie”. Te słowa są kluczem do zrozumienia osobowości i świętości Edmunda, jego życiowym mottem. Pozostanie wzorem człowieka na wszystkie czasy, jako ten, który swoją słabość przekuł w moc. Tracił wszystko, ale znajdował w sobie siłę, żeby odpowiedzieć na to pozytywnym, niezwykłym działaniem, którego inspiracją i źródłem była głęboka wiara w Boga.

Gdyby spędził życie siedząc na kanapie, czytając ukochaną literaturę, nikt by nie miał o to do niego pretensji. Wszak był człowiekiem chorowitym. Edmund Bojanowski zapamiętany został jako tytan pracy, o którym bł. prymas Stefan Wyszyński powiedział, że był „człowiekiem, który nigdy nie opuszczał rąk”.

Grzegorz Polak dziennikarz katolicki, działacz ekumeniczny, twórca filmów dokumentalnych, autor ponad 30 książek o tematyce papieskiej, hagiograficznej i misyjnej, stały felietonista tygodnika „Niedziela”, zastępca dyrektora Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego, laureat nagrody dziennikarskiej „Ślad” im. Biskupa Jana Chrapka (2003 ) i nagrody „Totus” za upowszechnianie wiedzy o Janie Pawle II (2007)

fot. archiwum Zgromadzenia Sióstr Służebniczek Maryi w Luboniu