Dom utkany z marzeń

Wychowawca | 1 marca 2021

Bo będę ryczeć” – taki napis można przeczytać na jednym z łóżeczek w Interwencyjnym Ośrodku Preadopcyjnym „Tuli Luli”. Każde łóżeczko jest pod innym „zawołaniem” „Wszelkim troskom wstęp wzbroniony” czy „Tu jest pora na rozpieszczanie”, bo każde dziecko jest wyjątkowe i tak będzie tu traktowane.

Z każdym maleństwem, które zamieszka w „Tuli Luli”, wiąże się trudna historia, często wielki dramat. Płacz to sposób porozumiewania się niemowlęcia z najbliższymi. Nowo narodzone dziecko tylko w ten sposób może przekazać, że coś je boli, przeszkadza, że jest głodne albo samotne. Jest wiele rodzajów płaczu. Każdy z nich ma zupełnie inny dźwięk i znaczenie, na przykład: marudzenie, łkanie, szloch, krzyk. Tej mowy trzeba się nauczyć. Ta umiejętność jest niezbędna do właściwego rozumienia potrzeb dziecka i reagowania na nie. To język międzynarodowy, uniwersalny, ale także indywidualny, odrębny, trochę jak dialekt. Jesteśmy gotowi nauczyć się aż dwudziestu odmian. Zrobimy wszystko, żeby nasi mali podopieczni znów poczuli się ważni! Bo tylko w ten sposób chociaż trochę naprawimy to, co zepsuło się zaraz po urodzeniu, w najważniejszym, pierwszym dniu pobytu na prawdziwym świecie. Dla nich niebezpiecznym, pełnym pułapek, niedotulonym i nieululanym. Chociaż bez mamy i taty, ale z ciocią, zastępczą babcią, ukochanym wujkiem, przyszywanym dziadkiem. W „Tuli Luli” dzieci mogą płakać, mając pewność, że zostaną zrozumiane i usłyszane.

Matka, która chce pozostawić dziecko w szpitalu, propozycję wsparcia i regularnej pomocy powinna otrzymać już w ciąży. Nie zawsze tak się dzieje. Niektóre szpitale nie wpuszczają pracowników organizacji, które chcą pomóc rodzicom. Ośrodki adopcyjne otrzymują pieniądze tylko za procedury adopcyjne, a za powrót malucha do rodzinnego domu nie. Bywa, że sądy pracują opieszale, matki mają w tym czasie utrudniony kontakt z dziećmi i krucha więź zostaje zerwana. Dzieci miesiącami, często latami przebywają w instytucjach. Zmiany, które powstają w rozwijających się mózgach są nieodwracalne, o czym rodzice adopcyjni nie zawsze są informowani.

Dlatego powstało „Tuli Luli”. Jest namiastką domu, zatrudnia osoby, które starają się zastąpić mamę. Jednak to za mało. Chcemy – wspólnie z wieloma mądrymi i dobrymi osobami, organizacjami – zmienić system. W „Tuli Luli” już jest czułość, bezpieczne ramiona niań, psycholog, prawnik, pracownik socjalny, wolontariusze i otwarte drzwi oraz nasze serca dla rodziców. A także wielka gotowość do współpracy z ludźmi z całego kraju, którzy chcą zmieniać świat opuszczonych maluchów na lepszy, bezpieczniejszy. 

Tuli Luli” nie jest sądem ani urzędem. Jest domem dla tęskniących za mamą dzieci i miejscem, gdzie zagubieni rodzice biologiczni mogą porozmawiać z życzliwymi im ludźmi, może nawet przyjaciółmi… Pomagamy im odzyskać dziecko lub pożegnać się z nim. Życzliwie, ze zrozumieniem. Marzymy, że każdy maluch, który opuści „Tuli Luli” i trafi do rodziny adopcyjnej, będzie miał zdjęcia z rodziną biologiczną i list, który otworzy w swoje osiemnaste urodziny. Przeczyta w nim, że rodzona mama bardzo go kochała i dlatego powierzyła jego życie i los w bezpieczne, czułe ręce tej drugiej mamy. 

Ośrodek, we współpracy z instytucjami adopcyjnymi i wydziałem pieczy zastępczej łódzkiego MOPS, robi wszystko, by dzieci znalazły dom. Kandydatów na rodziny adopcyjne w Łodzi, jak i całym kraju, jest dużo. Ale niektóre niemowlęta, które trafią do „Tuli Luli” nie są w pełni zdrowe. To dzieci z FAS-em, z zespołem Downa, dzieci matek, które brały dopalacze – trudno jest znaleźć dla nich rodzinę adopcyjną. Wtedy trzeba szukać rodzin specjalistycznych zastępczych, albo zawodowych, otrzymujących od państwa wsparcie finansowe. Jeśli do pierwszego roku życia dziecka nie znajdzie się rodzina adopcyjna lub zastępcza, docelowym miejscem pobytu podopiecznego może stać się rodzinny dom dziecka, placówka terapeutyczna lub dom pomocy społecznej.

Tuli Luli” w chwili rozpoczęcia swojej działalności – 1 października 2016 roku – było pierwszym i jedyne takim miejscem w województwie łódzkim, a trzecim w kraju, po województwie śląskim i mazowieckim. Przez cztery i pół roku mieszkało tu 122 dzieci i wszystkie znalazły swoje rodziny. „Tuli Luli” to dziś 28 pracowników i 12 specjalnie wybranych wolontariuszy. To dom utkany z marzeń, z dobrych myśli, z otwartych i bardzo hojnych serc.

 Aleksandra Marciniak –  Fundacja Gajusz

Prezent na urodziny

Kiedy dowiedziałam się, że w szpitalu w Krakowie od pięciu miesięcy przebywa chłopiec, który będzie wkrótce podopiecznym „Tuli Luli”, poczułam, że chcę go poznać, zanim do nas trafi. Pojechałyśmy tam z pedagogiem i jego przyszłym wychowawcą. Wiedziałyśmy, że cierpi na nieuleczalną chorobę. Byłyśmy pełne obaw, czy podołamy – my, opiekunowie i terapeuci. Czy będziemy w stanie dobrze zaspokajać jego potrzeby? Wszyscy czuliśmy ogromną odpowiedzialność.

Do sali szpitalnej wprowadziła nas lekarka prowadząca, Pani Alicja. Patrząc, w jaki sposób zwraca się do Antka, jak go przytula i ile o nim wie, miałam pewność, że oddała mu swoje serce.

Pamiętam, że obawiałam się wziąć go na ręce i przytulić, chociaż bardzo chciałam. Nie wiedziałam, jak zareaguje na obcą osobę. Miał bardzo słabe napięcie mięśniowe, powiększoną główkę, którą należało przytrzymywać… Jednak odważyliśmy się oboje. I tak trwaliśmy dłuższą chwilę w cichym przytuleniu, poznając się.

Po powrocie do „Tuli Luli” rozpoczęliśmy przygotowania do przyjazdu Antka. Pokoik, łóżeczko, butelki do karmienia, wyznaczenie kilku stałych opiekunów do opieki nad nim – tak, by wszystko było gotowe na Jego przyjęcie. „Szukamy opiekuna prawnego dla Antka. Może chciałabyś nim zostać?” – to było pytanie, które kompletnie mnie zaskoczyło. Zgodziłam się bez zastanowienia. Ale kłamałabym, gdybym powiedziała, że od początku bardzo tego chciałam.

Refleksja przyszła później, a z nią mnóstwo pytań i obaw. Czy podołam obowiązkom opiekuna, czy będę potrafiła podejmować dobre decyzje w jego imieniu, czy jestem gotowa wziąć w swoje ręce los bezbronnego dziecka i kierować nim, nie wiedząc nawet do kiedy. Bo od samego początku było jasne, że Antoś ma małe szanse na znalezienie rodziny – ze względu na swoją chorobę i trudności rozwojowe. Pamiętam, że wielokrotnie rozmawiałam o swojej decyzji i obawach z najbliższymi osobami. Przyznaję, bałam się odpowiedzialności za jego los. Aż w końcu oswoiłam to, co działo się w mojej głowie i poczułam spokój. Oraz pewność, że sobie poradzę. Że oboje sobie poradzimy. Że mamy wokół ludzi, którym nie jesteśmy obojętni. Bardzo dziękuję tym, którzy byli ze mną w tamtym okresie.

A zatem stało się – zostałam sądownie wyznaczona opiekunem prawnym Antosia i od tej chwili priorytetem dla mnie i kadry „Tuli Luli” stało się znalezienie kochającej rodziny. Bo Antek od momentu narodzin nigdzie nie był chciany…

Od początku pobytu Antosia w „Tuli Luli” wiedzieliśmy, że czas nie jest sprzymierzeńcem. Nasi podopieczni mogą mieszkać w „Tuli Luli” do ukończenia pierwszego roku życia. Mieliśmy tylko siedem miesięcy na znalezienie rodziców. Chcieliśmy, aby była to specjalistyczna rodzina zastępcza zawodowa – gotowa na przyjęcie dziecka, które wymaga stałej opieki, terapii i rehabilitacji.

Zdecydowałam, że ujawnię wizerunek Antosia w mediach, by zwiększyć jego szanse. Pomimo że akcja miała zasięg ogólnopolski, nie zgłosił się nikt. Byłam rozżalona na świat, na procedury, przepisy. Pod koniec sierpnia poczułam się bezradna, bezsilna. Zegar nieubłaganie odliczał kolejne godziny.

Wyjechałam na urlop z myślą – odpocznij, zregeneruj się, zresetuj głowę. Wróciłam, by z resztą zespołu zaangażowanego w poszukiwanie rodziny dla Antka opracować plan B. Zakładał on znalezienie placówki, która uwzględni potrzeby rozwojowe Antosia i będzie go wspierać poprzez terapię i rehabilitację.

I kiedy już wszystko wydawało się być poukładane i postanowione, pojawiła się Ona. Ewa. Zadzwoniła do mnie w październikowy dzień, który w dodatku był dniem moich urodzin, i zwyczajnie oświadczyła, że chce zostać mamą Antosia… Pomyślałam, że takiego prezentu na urodziny od losu najmniej się spodziewałam. A druga myśl, która przyszła mi do głowy: „Ona go CHCE”.

Plany są po to, by je zmieniać. Placówka, chociażby najlepsza, nigdy nie zastąpi rodziny.

Dziś Antoś ma prawdziwą mamę. Mamę, która tuli, śpiewa, całuje i JEST. Antek ćwiczy dzielnie w jej towarzystwie, uczy się jej, zapamiętuje zapach, głos, twarz, dotyk. Przytula się, wysyła buziaki i uśmiechy.

Justyna Błauż

wolontariuszka „Tuli Luli”

Fundacja Gajusz powstała zimową nocą 1998 roku. na dziecięcym oddziale onkologicznym w szpitalu przy ul. Spornej w Łodzi. Tisie Żawrockiej-Kwiatkowskiej, założycielce, zabrakło wówczas nadziei. Jej syn Gajusz miał osiem miesięcy. Przebywał w szpitalu prawie od urodzenia. Lekarze zaczęli przygotowywać matkę na jego śmierć. Obiecała wtedy, że jeśli maluch przeżyje, założy fundację, która będzie opiekowała się chorymi, potrzebującymi dziećmi. Kilka dni później Gajusz wyzdrowiał, a ona dotrzymała słowa. Fundacja Gajusz każdego roku wspiera ponad 500 rodzin, które znalazły się w kryzysowej sytuacji. Hospicjum perinatalne, hospicjum domowe, hospicjum stacjonarne zwane Pałacem, Centrum Terapii i Pomocy Dziecku i Jego Rodzinie „Cukinia” to niektóre z dzieł prowadzonych przez Fundację.

www. gajusz.pl

fot. archiwum Fundacji Gajusz