Dobrej edukacji seksualnej nie trzeba się bać

Wychowawca | 1 września 2022

Wychowanie do życia w rodzinie może realnie wesprzeć rodziców w ukazywaniu miłości i seksualności w kontekście piękna i odpowiedzialności. Z Teresą Król, metodykiem, autorką i redaktorem podręczników, rozmawia Magdalena Guziak-Nowak.

Rozbroiliśmy bombę”. Pamięta Pani to zdanie?

Nadzwyczaj dobrze. To był rok 2003. „Rozbroiliśmy bombę, którą pod moim biurkiem zostawił minister Wiatr” – tymi słowami ówczesny minister edukacji Mirosław Handke podsumował prace siedemnastoosobowego zespołu, który opracował podstawy programowe nowego wtedy przedmiotu – wychowania do życia w rodzinie (WDŻ).

To Pani kierowała tym zespołem, a wcześniej znalazła w książce telefonicznej numer do… ministra i poprosiła go o interwencję, by nie wprowadzać do polskich szkół edukacji seksualnej według modelu zachodniego. Zacznijmy od początku.

Edukacja seksualna polskich uczniów rozpoczęła się na początku lat 80. Funkcjonował wtedy obligatoryjny przedmiot przygotowanie do życia w rodzinie socjalistycznej. W połowie lat 80. wyrzucono z nazwy przymiotnik „socjalistyczny”, a potem zamieniono na „przysposobienie do życia w rodzinie”. Kolejne zmiany wprowadziła Ustawa z dnia 7 stycznia 1993 r. o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. Artykuł 4. wnosił do szkolnych programów nauczania „wiedzę o życiu seksualnym człowieka”, a władzą wykonawczą miał być „minister właściwy do spraw oświaty i wychowania”. Pierwsze zarządzenie w tej sprawie wydał 26 sierpnia 1993 r. Kazimierz Marcinkiewicz. Zobowiązał wychowawców klas do realizacji ustawowego zapisu na co drugiej lekcji wychowawczej. Spotkało się to z buntem i protestem nauczycieli, którzy nie czuli się przygotowani do rozmawiania z młodzieżą o „tych sprawach”. Z pomocą przyszły Wojewódzkie Ośrodki Metodyczne w całym kraju, które zajęły się szkoleniem wszystkich nauczycieli, także matematyków, geografów i chemików, na fachowców od rozwoju psychoseksualnego.

Rewolucją w edukacji seksualnej miały być rządy SLD i ministra Jerzego Wiatra.

Dokładnie tak. Drogą ustawy wprowadzono kalkę zachodniej edukacji seksualnej. Była to kompilacja niemiecko-szwedzkich programów nauczania. Kraje te miały już długą „tradycję” w realizacji tego przedmiotu w ujęciu biologicznym. Zaproponowano podręczniki będące tłumaczeniem książek niemieckich czy amerykańskich. Stawianie seksu na równi z innymi czynnościami życia codziennego w podręczniku dla V klasy szkoły podstawowej (np. Seks sprawia mi taką samą przyjemność jak granie w koszykówkę), większość rodziców uznała za skandaliczne i niedopuszczalne.

Ostatecznie minister Wiatr nie wdrożył „wiedzy o życiu seksualnym człowieka” – w 1997 r. nie było na to pieniędzy w państwowym budżecie, poza tym w listopadzie nastały rządy AWS i Unii Wolności. „Oświatowym” ministrem został Mirosław Handke. Zaraz po nominacji zapewnił, że nie wdroży zachodniego systemu edukacji seksualnej. Sam miał dzieci w wieku szkolnym i kolegę z Kanady, który do niego zadzwonił i powiedział: „Błagam cię, nie wprowadzaj tej edukacji, bo ja już nie mam dzieci…”. Ale pudełka z napisem „edukacja seksualna” Handke nie wyrzucił do kosza.

W zamian powołał Zespół Opiniodawczo-Doradczy, który miał przygotować nowe podstawy programowe do przedmiotu „od seksu”. Zespół składał się z 17 osób, a ja miałam zaszczyt kierować jego pracami. Debatowaliśmy co tydzień, od stycznia do czerwca 1998 r. W naszym gronie byli m.in. psycholog, metodyk, biolog, seksuolog, ginekolog, katolicki ksiądz i biskup ewangelicko-augsburski. Minister Handke zobaczył, że nie trzeba wyrzucać ze szkoły edukacji seksualnej, a wystarczy skierować ją na inne tory, niż ta lansowana za zachodnią granicą. Tak powstało realizowane do dzisiaj „wychowanie do życia w rodzinie” – ewenement na europejską skalę.

Dziś pojawiają się głosy, aby zmienić nazwę przedmiotu. Czy obawiałaby się Pani, gdyby uczniowie w planie lekcji mieli po prostu „edukację seksualną”?

Termin „edukacja seksualna” nabrał w polskiej rzeczywistości specyficznego, dla wielu odbiorców pejoratywnego znaczenia, pomimo że wyrazy te potraktowane odrębnie zabarwienia takiego nie posiadają. Słownik języka polskiego określa „edukację” jako: wykształcenie, naukę1, a „seksualny” – dotyczący płci2. Zatem nauka o płciowości człowieka nie powinna budzić niepokoju. Ten niepokój jednak wkradł się w połowie lat 90. ubiegłego stulecia wraz z napływem z Zachodu podręczników oraz poradników dla dzieci i młodzieży. Ich treść wysoce zaniepokoiła rodziców i pedagogów, ponieważ obraz seksualności człowieka sprowadzał się tam do wiedzy biologicznej i instruktażu czynności seksualnych. A przecież instrumentalne traktowanie spraw najintymniejszych pozbawia człowieka godności i uprzedmiotawia go. Warto jeszcze dodać, że w tych podręcznikach zupełnie pominięto tematykę małżeństwa, rodziny czy komunikacji interpersonalnej. W sukurs tym programom poszły niektóre polskie uczelnie. Utworzono wówczas studia podyplomowe, które kształciły edukatorów seksualnych na potrzeby szkół. Zakres realizowanych przedmiotów był znowu zawężony do zagadnień anatomiczno-fizjologiczno-seksualnych. W efekcie nauczyciele nie otrzymywali pełnego (holistycznego) przygotowania do realizacji zajęć z młodzieżą. Tę „szkołę” reprezentowała strona lewicowo-liberalna i wobec takiej propozycji pedagogicznej zrodził się bunt nie tylko rodziców, ale i przeważającej części nauczycieli. Dlatego ci ostatni z ulgą przyjęli w 1998 roku nowe, zmienione podstawy programowe, które zastąpiły poprzednią (z 1997 roku) kalkę programów zachodnich. Również nowa nazwa przedmiotu „wychowanie do życia w rodzinie” została powszechnie zaakceptowana. I obowiązuje do dzisiaj.

Zatem spór o edukację seksualną powinien się… zakończyć?

Przeciwnie. Starcie strony lewicowo-liberalnej z prawicowo-konserwatywną nie wygasa. Spór o model edukacji seksualnej nabiera nawet rozpędu. W przeciąganiu liny na lewo pomagają celebryci, blogerzy i wielu polityków. Praca nauczycieli WDŻ jest niestety niedoceniana a ich rola niezauważana. Dziennikarze nie kwapią się, aby publikować rzetelne dane o całkiem dobrych efektach naszej prorodzinnej edukacji: późniejszy – w stosunku do młodzieży z Zachodu – wiek inicjacji seksualnej, a w efekcie mniej ciąż i chorób przenoszonych drogą płciową i bardzo mała skala dokonywanych aborcji. Zarówno rodzice, jak i w większości nauczyciele WDŻ odrzucają edukację, która przedstawia seksualność w ujęciu technicznym, jako swoistą instrukcję obsługi z koniecznym zabezpieczeniem się. Seksualność bez prawdziwego zaangażowania uczuciowego oraz pełnego (małżeńskiego) oddania, bez odpowiedzialności za siebie, drugą osobę i ewentualnie trzecią (dziecko), może w sposób znaczący skomplikować młodemu człowiekowi przyszłość. Nastolatkowie często takiej sytuacji nie biorą pod uwagę, ale my, dorośli, o tych niebezpieczeństwach wiemy i powinniśmy informować. Trudno zatem zrozumieć motywy tych dorosłych (np. seksedukatorów), którzy zachęcają młodzież do ryzykownych zachowań. Stąd determinacja strony konserwatywnej, by chronić dzieci i młodzież przed edukacją, której skutkiem będzie odchodzenie od wartości moralnych, zintegrowanych z ludzką seksualnością. Tu warto dodać, że w ostatnich latach powstało wiele stowarzyszeń, fundacji i organizacji, które „pilnują” przestrzegania praw rodziców jako pierwszych wychowawców, szczególnie w delikatnej sferze płciowości człowieka.

Gdzie byśmy byli dzisiaj, gdyby nie udało się rozbroić tej bomby, którą pod swoim biurkiem znalazł minister Handke?

Prawdopodobnie tam, gdzie zabrnęły Anglia, Niemcy, Szwecja czy Hiszpania. Obowiązujące tam podręczniki dla dzieci i młodzieży nawet dla nas, dorosłych, byłyby szokujące. Niektóre z tych poradników bywają pospiesznie tłumaczone na język polski i szeroko promowane w mediach. To wymaga czujności rodziców.

Skąd się brała Pani determinacja do walki o taki a nie inny kształt WDŻ? Czy pracując w ministerstwie, bardziej przyglądała się Pani tym zmianom jako matka, czy jako nauczycielka i metodyk nauczania? 

Odnosząc się do drugiego pytania, powiem krótko: Tak naprawdę to nie miałam czasu na przyglądanie się, a nawet dłuższą refleksję, ponieważ musiałam szybko i efektywnie działać. Moja determinacja zaczęła się od tego, że kończąc Studium Teologii Rodziny na ówczesnej Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie byłam, jak wielu tamtejszych studentów, zafascynowana nauczaniem Jana Pawła II na temat małżeństwa i rodziny. Jego dzieła prezentowała i interpretowała dr Wanda Półtawska. Otrzymana tam wiedza i cenne myśli wyzwoliły chęć dzielenia się, przekazywania dalej – najpierw uczniom, których miałam w wielu szkołach, a później nauczycielom w ramach kursów doskonalących czy studiów podyplomowych. Potrzeby wówczas były wielkie. A kiedy przyszedł czas pracy w Ministerstwie Edukacji wiedziałam, że jest to moje „5 minut”, aby prawdę o naturze ludzkiej, miłości i seksualności wdrażać już systemowo. Nie było łatwo, ponieważ strona lewicowo-liberalna szybko zorientowała się, że szansa wdrożenia do polskiej szkoły permisywnego modelu edukacji seksualnej wymyka jej się z rąk. Trzeba było mieć „skórę dinozaura”, aby z uśmiechem znosić otrzymywane ciosy. Z drugiej strony osoby reprezentujące skrajną prawicę próbowały wyhamować nasze prace, także ostro krytykując, że zmierzamy do deprawacji polskich dzieci. Jeszcze dziś nie wszyscy rozumieją potrzebę przekazywania młodemu pokoleniu prawdy o naturze człowieka i jego płciowości. Gdyby nie pełne zrozumienie i determinacja ministra Mirosława Handkego, polska edukacja prorodzinna potoczyłaby się zapewne inaczej… Trzy lata (1998–2001) to był trudny, ale twórczy i owocny czas.

Co jest dzisiaj największym wyzwaniem i zarazem największą trudnością dla nauczycieli WDŻ? 

W ciągu 25 lat od wprowadzenia do szkół zajęć WDŻ pojawiło się wiele nowych problemów i zjawisk, które kiedyś były zaledwie marginalne. Lawinowo narasta skala rozwodów, dzieci są świadkami sporów, kłótni i bolesnych rozstań. Jak w tej sytuacji prezentować uczniom model zgodnej, szczęśliwej rodziny? Jak pomóc dzieciom zranionym, smutnym czy agresywnym? Dochodzą nowe, socjologiczno-kulturowe zjawiska, których autorzy podstaw programowych nie przewidzieli. Np. próby wdrożenia genderowej edukacji, usiłującej eksperymentować na dzieciach w celu zachwiania ich pewności, że jest się chłopcem lub dziewczynką. Brak tożsamości płciowej zwiększa rozwój nieprawidłowości w rozwoju psychoseksualnym. Genderowej edukacji domagają się nawet niektórzy politycy (do Sejmu RP wniesiono projekt ustawy o uzgodnieniu płci – druk sejmowy 1469). Środowiska LGBT również żądają zaistnienia w programach szkolnych. W słynnej publikacji „Szkoła milczenia” przygotowano listę postulatów tych organizacji dla Ministra Edukacji Narodowej. Nauczyciele WDŻ są w tej sytuacji na pierwszej linii frontu…

Jest Pani redaktorem serii podręczników, ostro krytykowanych przez środowiska lewicowe, ale nierzadko nieprzychylnym okiem patrzą na nie także środowiska katolickie, konserwatywne, o czym Pani wspomniała. Co jest przedmiotem krytyki z jednej i z drugiej strony? 

Przez ponad 20 lat zdołałam się już oswoić i zahartować. Wobec zarzutów i ostrej krytyki podręczników obydwu stronom proponuję: „Proszę napisać lepsze”. Pojawiło się kilka prób, jednak te podręczniki nie przyjęły się, bo nie jest łatwo pisać „o tych sprawach” dla dzieci i młodzieży, tym bardziej wtedy, gdy chcemy oprócz należnej im wiedzy przekazać coś więcej, co pomoże bezpiecznie przejść przez okres młodości. Chodzi przecież o pomoc, wsparcie i towarzyszenie młodym w ich rozwoju w każdym aspekcie życia, nie tylko fizycznym, ale również psychicznym, społecznym i moralnym. A powodem krytyki można uczynić wszystko. Nawet zdjęcie chłopca przy komputerze spotkało się z zarzutem – dlaczego nie dziewczynka? To apel o równość płci!

Czy Pani zdaniem możliwe jest opracowanie podręcznika dla każdego? Jak z jednej strony nie pójść na źle rozumiany kompromis, a z drugiej strony o współczesnych zagrożeniach życia rodzinnego mówić w taki sposób, aby nie zranić uczniów, którzy ich doświadczają na co dzień?

Zawsze jest ryzyko. Może niekoniecznie zranienia, ale „dotknięcia” czułych punktów. Młode pokolenie przeżywa wiele różnorodnych trudności, a do ich pokonania nie są przygotowani, ani tym bardziej zahartowani. Niemniej jednak zajęcia WDŻ sprzyjają temu, aby polepszyć umiejętności relacyjne, pogłębić empatię, znaleźć sposoby rozwiązywania trudnych rodzinnych czy rówieśniczych problemów. Ten przedmiot jest wbrew pozorom bardzo ważny. Podkreśla to wielu nauczycieli. Liczy się ich wyczucie, empatia i chęć pomagania wychowankom. Istotny jest także kontakt nauczyciela WDŻ z wychowawcą klasy, pedagogiem czy psychologiem szkolnym.

Czy Pani zdaniem przedmiot ten powinien być obowiązkowy?

Z tego, co zostało już przeze mnie powiedziane, zrozumiałym będzie stanowisko opowiedzenia się za obowiązkowością zajęć WDŻ. Wielu nauczycieli tego przedmiotu bardzo na to liczy.

1 Słownik języka polskiego, red. M. Szymczak, t. 1, s. 483, PWN, Warszawa 1999.

2 Tamże, t. 3, s. 181.

fot. nick-fewings/unsplash.com