Czy da się odpocząć tam, gdzie się zmęczyliśmy?

Wychowawca | 15 lipca 2022

Nie wszyscy rodzice lubią wakacje, wiemy to dobrze. Są jednak tacy – sama do nich należę – którzy na koniec roku szkolnego czekają z najwyższą niecierpliwością, sarkając na psucie pięknego czerwca wystawianiem ocen i radami pedagogicznymi, a potem z najwyższą ulgą upychają szkolne plecaki w szafach (wyjąwszy uprzednio kanapkę). Wakacje kojarzą mi się przede wszystkim z brakiem „muszenia” i z możliwością wyspania się, a zaraz potem – z włóczęgą. Gen powsinogi, szczęśliwie odziedziczony przez wszystkie dzieci, każe mi wiecznie szukać możliwości pałętania się po świecie, a latem znacznie o to łatwiej. Ważne jest samo przemieszczanie się w przestrzeni, przesuwanie się względem mapy. Spore kilometry przemierzamy na piechotę, ja i czwórka (już czwórka!) starszaków uwielbiamy żeglować, umiemy się dobrze bawić w mieście i w dziczy, latamy samolotami i tak dalej.

Wiem, że nie wszyscy tak mają i nie poczytuję sobie własnej komfortowej sytuacji za szczególną zasługę, jest to jednak w dużej mierze zbieg korzystnych okoliczności. Ale nie zawsze przecież tak było, dzieci były kiedyś bardzo małe, żarły ściółkę oraz pomrowy i trzeba im było zmieniać pieluchy na stacji benzynowej. Obecny licealista zjadł kiedyś w samochodzie hot-doga razem z papierkiem. A jednak – od zawsze jeździło się z dziećmi, traktując to jako oczywistość. Lubię podróżować, uważam to za znakomitą okoliczność edukacyjną – dla mnie samej. W związku z tym pozwalam dzieciom robić to, co lubię i zabieram je ze sobą. Uczę tego, co sama umiem albo dowiaduję się wspólnie z nimi rzeczy zupełnie nowych. Niezłomnie przez te wszystkie lata odczytuję informacje na tablicach informacyjnych, ustawionych na ścieżkach przyrodniczych albo przy pałacach, nawet jeśli starszacy wywracają już oczami; młodszacy słuchają uważnie. Właściwie – słuchali, bo teraz wszyscy potrafią czytać samodzielnie i czują wielką frajdę, mogąc przejąć funkcję lektora.

Tak sobie myślę, że to chyba jest jeden z sekretów udanego wypoczynku z dziećmi – robić coś, co nam samym sprawia przyjemność i szukać takiej formy wyjazdu, która ma w sobie coś atrakcyjnego dla wszystkich uczestników. Wkurzeni i sfrustrowani dorośli, wlokący swe dziatki przez „atrakcje” na deptaku w Łebie, prawdopodobnie nie mają najmniejszych szans na prawdziwy wypoczynek, bo to co robią – robią wbrew sobie, choć zapewne z najlepszymi intencjami względem potomstwa. Z drugiej strony nasze dzieci też zażyły swojej porcji gofrów i pamiątek, ale jakoś udało się w nich wyrobić dystans i ironię wobec rozbuchanej tandety, czyli zaszczepić im nasz pogląd w tej sprawie. Kiedy byli bardzo mali, zabieraliśmy ich na przykład na kilkukilometrową wycieczkę plażą z naszej cichej kwatery do kurortowego miasteczka. Doczołgiwali się do pierwszego straganu, kupowali magnes i piłeczkę, zjadali gofra, dostawali strzału cukrowego i lecieli z powrotem przez plażę do cichej kwatery, ale zanim tam docierali, byli znowu sympatycznie zmęczeni.

W Rymanowie czy Iwoniczu robiliśmy z kolei festiwal picia ohydnych w smaku wód mineralnych i warunkiem zakupów straganowych było opróżnienie kubka niebywale zdrowej i potwornie słonej wody „Tytus”. Wypili, kupili, więcej do tematu nie wracali. 

Byli i są nadal cudownymi towarzyszami podróży: nigdy nie uważałam, że są za mali albo zbyt niemądrzy na zwiedzanie zabytków czy muzeów. Intuicyjnie czułam, że trzeba ich napakować, nasączyć oraz wytarzać w pięknie i kulturze wysokiej, dopóki mi ufają i są ode mnie zależni. Pamiętam, jak dreptali po londyńskiej National Gallery, uprzejmie podziwiając wielkie realistyczne płótna i przystając w niezmierzonym zachwycie przed maleńkim obrazkiem przedstawiającym kraby, którego autorem okazał się Van Gogh. Teraz, kiedy troje z piątki ma już -naście lat, na takie nasączanie byłoby za późno. Nadal znakomicie się z nimi chodzi po skansenach i zamkach, ale zostali pełnoprawnymi partnerami w eksploracji: proponują dodatkowe przystanki na trasie, bywa że wiedzą o jakimś miejscu czy przedmiocie więcej niż ja, krytycznie i trafnie oceniają ofertę turystyczną czy kulturalną danego miejsca, odwołując się do wcześniejszych doświadczeń.

I coraz częściej decydują się na samodzielne wypady. Szesnastolatek i trzynastolatka sami organizują sobie wyjazdy i wakacje, pakują się z wprawą, niejednokrotnie porządniej niż ja – i jadą w góry czy na Mazury, czyli tam, gdzie najpierw byli ze mną albo z innymi bliskimi dorosłymi: w miejsca, w które ktoś ich kiedyś zawiózł, policzył im pierwsze punkty GOT i pokazał pierwszy węzeł żeglarski. Teraz już nie potrzebują tak bardzo naszej opieki, właściwie to my częściej ich prosimy, żeby jeszcze kawałek drogi przeszli wspólnie z nami i jeszcze na jeden weekend wyjechali rodzinnym autem. Wzdychają teatralnie, ale jadą. Najchętniej jednak bez „planktonu”, czyli młodszego rodzeństwa. 

Coraz rzadziej zdarza mi się podróżować z pełnym składem. W miarę upływu lat lepiej sprawdzają się nam osobne wycieczki – szczególnie miejskie – dedykowane starszakom lub młodszakom, bo wyporność i kondycja jednak inna, obszary zainteresowań czasami też. W moim doświadczeniu cudownie uniwersalne są natomiast kamieniste rzeki (San na ten przykład), plaże (dzikie) i jeziora. Wszyscy znajdują coś dla siebie: ktoś się kąpie, ktoś łowi ryby, a budowanie tam z otoczaków wciąga i jednoczy wszystkich, niezależnie od wieku. Słyszę od znajomych, że często sprawdzają się też parki wodne, osobiście nie przepadam, ale może to być niezły pomysł. Ogólnie rzecz biorąc – wakacje, jak i reszta życia, są sztuką kompromisu i dobrze jest zarówno trochę siebie samego przekroczyć, jak i nalegać na to, co dla nas naprawdę ważne. Jeśli wspólna eskapada ze wszystkimi dziećmi jest ogromnie ważna dla emocji rodziców, to jednak warto mieć miłosierdzie i zaproponować wyjazd chociaż minimalnie atrakcyjny w oczach nastolatków, a najlepiej zapytać ich o zdanie. Często miewają naprawdę dobre pomysły! W ogóle zauważyłam, że dzieci duże i małe o wiele chętniej biorą udział w wyprawach, na które mają wpływ – czy to przez zaplanowanie trasy, czy stworzenie listy potrzebnych rzeczy, czy wybór repertuaru audiobooków na drogę (o właśnie – Jerzy Stuhr, Edyta Jungowska czy Irena Kwiatkowska byli i są nieocenionym wsparciem w długich podróżach, a dziecięta uchodzą potem za skończonych erudytów, cytując na wyrywki Pippi na Południowym Pacyfiku albo Mikołajka; nic dziwnego, w trasie do Giżycka da się przesłuchać dwa tomy w całości, a potem jeszcze trzeba stamtąd wrócić).

Nie opanowałam nigdy sztuki odpoczywania w domu, a ostatnio zyskałam dodatkowe fachowe uzasadnienie tego faktu: otóż z psychologicznego punktu widzenia mało możliwy jest odpoczynek w tym samym miejscu, w którym się człowiek zmęczył. Psychologowie dodają półgębkiem, że to samo dotyczy odpoczynku w gronie tych samych osób, które się przyczyniają do naszego zmęczenia, i dlatego bardzo dbam o czas „tylko dla mnie”, wyjęty z rodzicielskiego kontekstu. Ale wyjazdy, nawet intensywne, są dobre same z siebie, ponieważ przemieszczanie się w przestrzeni jest dobre samo z siebie i już. Może być trudno, ale nudno nie będzie, a to już bardzo dużo.

Marcelina Metera

nauczycielka Montessori Mountain Schools w Koszarawie i Krzyżówkach, pani od emocji i relacji, dużo gada i szybko czyta

fot. M. Kowal