Serdeczne nuty

Wychowawca | 24 października 2020

Muzyka góralska nie była całym moim życiem, ale jego ważną częścią. Tą jasną stroną, która przynosiła radość i motywację do zmagań z codziennością. Przyniosła mi wiele sukcesów i satysfakcji artystycznej ale najchętniej grałam dla samej radości grania i spotkania z muzykantami.

Ej, kieby jo umioł grać, to jo by ci pokozoł, jak się gro – mówił mój tata, Stanisław Galica, niezadowolony z mojego rzępolenia. I to powiedzenie zostało mottem całego mojego muzycznego życia. Nigdy nie byłam zadowolona z mojego grania i tej „inności”, ale też nigdy nie chciałam niczego zmienić. Pozostałam wierna swojej mistrzyni, Bronisławie Dziadoń Koniecznej, której nucicki odbijają się echem w mojej muzyce i są rozpoznawalne. I pozostałam wierna sobie. Bo w mojej muzyce zawarte jest moje życie. Młodość – radość i nadzieja, dorosłość pełna wzlotów i upadków, i wreszcie starość ze swoim smutkiem, spokojem i podsumowaniami.

W te góralskie nucicki włożyłam całe swoje serce. To serce dyktowało jak grać – radośnie i wesoło, czy smutno i refleksyjnie. Muzyka, którą gram, płynie z serca i trafia do serc.

Starsi ludzie opowiadają, że niegdyś, wiele lat temu z jednego z domów na Olczańskim Wierchu w Bukowinie Tatrzańskiej często słychać było góralską muzykę. W ciepłe, letnie wieczory, gdy okna werandy były pootwierane, muzyka niosła się daleko do późnej nocy. Czasami słychać było całą kapelę góralską, ale najczęściej grała jedna osoba. Przechodzący drogą ludzie przystawali i słuchali.

Byli i tacy, którzy przychodzili wieczorami specjalnie, żeby posłuchać, nierzadko z odległych wierchów Bukowiny. Podchodzili cichutko blisko domu, ukryci za kosówką lub dzikimi krzakami róży, obrastającymi dom. Stawali zasłuchani, oczarowani przepiękną nutą góralską. Czasami rzewną i tęskną, a czasami radosną, wesołą i ogniście zagraną – w zależności od nastroju osoby grającej. Ze wzruszenia i zachwytu, mrowcyce chodziyły po plecach – wspominają do dziś ci, którzy słyszeli to granie.

Wczasowicze pytali zaciekawieni: „Kto tak pięknie gra?”. Bukowianie wiedzieli, że gra Bronisława Dziadoń Konieczna, znakomita skrzypaczka – muzykantka, co drugij takij nie było i nie bedzie. Bronisława grywała na weselach, zabawach i najrozmaitszych uroczystościach. Na scenie Domu Ludowego w Bukowinie Tatrzańskiej przygrywała do tańca zespołom regionalnym, z którymi zwiedziła niemal całą Polskę. Jej talent i muzyczne umiejętności podziwiali wszyscy: Górale i pany z miasta.

Urodziła się 17 marca 1894 roku na Łysej Polanie. Była córką Jędrzeja Dziadonia, „leśnego” w jaworzyńskich lasach księcia Hohenlohego. Od 1889 roku, gdy dobra zakopiańskie nabył hrabia Władysław Zamoyski, Jędrzej został wiernym strażnikiem tatrzańskich lasów hrabiego i jego dzielnym pomocnikiem w walce o Morskie Oko w Tatrach.

Z muzyką góralską Bronisława osłuchana była od najmłodszych lat. Jędrzej Dziadoń prowadził na Łysej Polanie karczmę, w której zatrzymywali się na posiłek, a nierzadko także nocleg, turyści wędrujący po Tatrach. Jędrzej – sam muzykant – wraz ze swoimi czterema synami wieczorami przygrywał gościom w karczmie. Częstym gościem u Dziadoniów na Łysej Polanie bywał także, po sąsiedzku gazdujący w schronisku w Roztoce, Bartłomiej Obrochta – znakomity podhalański skrzypek i muzykant. Wieczorami, razem z Dziadoniami przygrywał gościom w karczmie. Bronisława często wspominała, że Bartłomiej był jej chrzestnym ojcem, czyli trzymał ją do chrztu. Mała Broncia bardzo chciała uczyć się gry na skrzypcach, ale ojciec nie pozwalał. W tamtych czasach granie było zajęciem wyłącznie męskim. Dlo chłopów, a nie dlo baby. Było nie do pomyślenia coby dziywka za gęśle sie brała. Ale Bronka była uparta. Miała też wielkie poparcie Bartłomieja Obrochty, który początkowo po kryjomu uczył ją góralskich nucicek. Był mistrzem góralskiej muzyki, a Broncia zdolną uczennicą. Gdy hrabia Zamoyski, powszechnie znany z niezwykłej oszczędności i skromnego życia, usłyszał, jak gra dziesięcioletnia Bronka, przy najbliższym pobycie w Wiedniu kupił jej znakomitej jakości skrzypce. Dostała je od niego w prezencie. Wówczas Jędrzej Dziadoń zrozumiał i pogodził się z faktem, ze dziywka gro i grać będzie.

Wiedeńskie skrzypce służyły Bronisławie do końca życia. Nigdy się z nimi nie rozstawała, nawet gdy była chora i leżała w szpitalu. Nauczona przez Bartłomieja Obrochtę przepięknych, starodawnych melodii góralskich, wypracowała własny i niepowtarzalny styl muzykowania, który przyniósł jej uznanie i sławę.

Gdy Bronisława Dziadoń wyszła za mąż i zamieszkała na stałe w Bukowinie Tatrzańskiej, grywała początkowo z braćmi Jakubem i Stanisławem Budzami – Terescorzami. Później ze swoimi utalentowanymi uczniami, którym starała się przekazać własny styl muzykowania. To dzięki Dziadońce, Bukowina stała się i do dziś znana jest ze świetnych muzykantów prymistów. Niektórzy etnografowie twierdzą nawet, że zapoczątkowała znakomitą bukowiańską szkołę góralskiej muzyki.

Była niezwykłą osobą – artystką. Jej gra budziła powszechny zachwyt, podziw i zazdrość. Z pewnością u wszystkich podhalańskich muzykantów. U mnie także. Tak było wtedy, gdy pobierałam u niej naukę i tak zostało do dziś.

Swoją przygodę z góralską muzyką zawdzięczam mojemu Drogiemu Ojcu – Stanisławowi Galicy. Tata sam grać nie potrafił, ale był wielkim miłośnikiem góralskiej muzyki. Podziwiał muzykantów za ich muzyczny dar. Zawsze pragnął mieć takiego grajka w domu, ale był jeden kłopot. W domu nie było syna, tylko trzy córki. Zatem jedna z nich musiała grać. Starsza była już potrzebna na gospodarce, młodsza była jeszcze za mała na granie. Byłam tą średnią córką – nieśmiałą i posłuszną córeczką tatusia. Zostałam wybrana! Ojciec postarał się o skrzypce, które wypożyczył z Domu Ludowego i uszczęśliwiony oddał je w moje ręce. Podobał mi się ten instrument i jego brzmienie. Chcąc nie chcąc, rozpoczęłam mozolne rzępolenie. Niestety, nie tego Tata oczekiwał. Spodziewał się usłyszeć przepiyknom nute góralskom, a tu tylko niemiłosierne skrzypiynie i zgrzypiynie. Ojciec uznał, że konieczne jest pobieranie nauki u dobrego muzykanta. A któż mógł być lepszy od Bronci Dziadońki? Na prośbę ojca, Dziadońka chętnie zgodziła się mnie uczyć. Cieszyła się nawet, że znalazło się dziywce, co fce grać. Ja byłam znacznie mniej szczęśliwa. Po prostu bałam się Dziadońki. Była osobą budzącą respekt. Znane były powszechnie opowieści o tym, jak to radziła sobie na weselach z tymi, co sie im bitki fciało. Radziła sobie również z młodymi muzykantami – swoimi uczniami, jeśli – nie daj Bóg! – zagrali nie tak, jak trzeba albo zagapili się wtedy, gdy należało grać. Dziadońka była perfekcjonistką, u niej wszystko musiało grać!

Przyjęła mnie bardzo serdecznie, częstowała herbatą i domowymi ciasteczkami. Na początek starała się mnie troszkę „oswoić”. Jednak, przy mojej wrodzonej nieśmiałości i paraliżującym strachu, było to zadanie bardzo trudne. Żeby pomóc mi podjąć ostateczną decyzję – grać, czy nie grać – powiedziała ku przestrodze: Moje dziecko! Zakiel zacnies sie ucyć grać, to musis wiedzieć, ze stu strzelców, stu ryboków i stu muzykantów – to trzysta dziadów!

Miało to znaczyć, że jeżeli chcę się uczyć grać tylko dlatego, żeby w przyszłości zarabiać na utrzymanie muzykowaniem, to naprawdę nie warto. Muzyka ma przynosić przede wszystkim radość. Wtedy przyjęłam to jako żart. Dzisiaj wiem, że to jest święta prawda.

Wreszcie Mistrzyni wyjęła skrzypce i zagrała. Mój Boże! To było jak strzał w samo serce, jak miłość od pierwszego wejrzenia! Ten podziw, to mrowienie po plecach ze wzruszenia i to pragnienie: Ja też tak chcę! Ja też tak muszę! Ale pragnienia i dobre chęci to jeszcze nie wszystko. Żeby zagrać tak, jak Dziadońka, trzeba było być Mistrzynią – mieć jej talent, jej temperament i jej charakter. A ja byłam inna – spokojna i nieśmiała, z bolesną świadomością braku umiejętności. I chociaż bardzo pragnęłam grać tak, jak ona – nie potrafiłam. A Tata czekał, cierpliwie czekał… Zadowolony, że znalazł mi znakomitą nauczycielkę, oczekiwał równie wspaniałych efektów. Dumny, że jego córka gra na skrzypcach, gdy tylko zjawił się ktoś w naszym domu, wołał: Stasiu groj! A ja, straszliwie zawstydzona, zamiast grać z „życiem”, grałam bardzo cichutko i anemicznie.

Ta moja początkowa udręka trwała około trzech lat. Dziadońka bardzo się starała, była cierpliwa i wyrozumiała, dogadzała słodyczami. Bardzo chciała nauczyć mnie grać. Nauka „ze słuchu” polegała na żmudnym powtarzaniu tych samych fragmentów melodii, a następnie całej nuty, aż do zapamiętania. Z ozdobnikami, „tyrlikaniem” i wszelakimi niuansikami technicznymi – było to bardzo trudne, wymagało czasu i niemalże nieustannej pracy. Mozolnie, dziesiątki razy powtarzałyśmy sabałowe, bartusiowskie, ozwodne, wierchowe, krzesane i zbójnickie góralskie melodie. W końcu coś drgnęło. Nauczyłam się grać. Potrafiłam „wyśpiewać” na skrzypcach góralskie nucicki. Jednak moja muzyka była inna. Dziś, po latach wiem, że tak powinno być. Tradycyjna muzyka góralska jest jedna, ale każdy skrzypek – prymista ma prawo do jej własnej interpretacji. Dobrze jest wtedy, gdy muzykant opierając się na starodawnej nucie, w jej wykonanie wkłada cząstkę siebie, ubogaca ją własnym odczuciem. Wtedy gra jest twórcza, muzyka rozwija się i prezentuje całe swoje bogactwo. Wtedy tego nie wiedziałam, chciałam grać tak, jak Mistrzyni Bronisława. Tak samo chciał mój Tata i podobnie chciała Dziadońka. A to było niemożliwe, byłyśmy przecież zupełnie inne. Dziadońka urodziła się w muzykanckiej rodzinie, z muzyką we krwi. Ja musiałam się nut góralskich uczyć. Nie potrafiłam grać tak pięknie, jak ona.

W końcu miałam absolutnie dosyć tej żmudnej mordęgi bez oczekiwanych efektów i satysfakcji. Zniechęciłam się i wbrew wszelakim przekonywaniom całkowicie przerwałam muzyczną edukację. Konsekwentnie przez trzy lata nie wzięłam skrzypiec do ręki. Zapomniałam wiele góralskich melodii, których z takim trudem i wysiłkiem nauczyła mnie Dziadońka. Czy to był z mojej strony błąd? Dzisiaj wiem, że tak. Głównie ze względu na Ojca. Zawiodłam i jego, i Mistrzynię. Ojciec, za z trudem zaoszczędzone pieniądze, kupił mi dobre skrzypce, chronił przed ciężką pracą, bo uważał, że muzykant musi mieć lekkie ręce. Wierzył, że będzie ze mnie najprawdziwsza skrzypaczka, odnosząca na scenie duże sukcesy. Dziadońka była starą, schorowaną kobietą. Czuła się osamotniona. Potrzebowała mojej obecności, żeby pograć, porozmawiać i poopowiadać o starodawnych czasach. Poświęciła mi wiele czasu i wysiłku. Mogłam wykorzystać każdą chwilę, którą ta mistrzyni góralskiej muzyki chciała mi poświęcić. Czy do końca wykorzystałam szansę, którą dał mi los? Żeby w życiu coś osiągnąć, trzeba nieraz mocno zacisnąć zęby i nie rezygnować bez zastanowienia.

Po kilku latach wróciłam do grania. Zbyt mocno pokochałam góralską muzykę, żeby ją na zawsze porzucić. Nigdy nie byłam tak znakomitym muzykantem, jak Dziadońka. Nie grywałam na weselach i zabawach. Ale grałam i gram do dzisiaj. Przygrywałam góralskim zespołom regionalnym na scenach Polski i poza jej granicami. Na występach, przeglądach, festiwalach i konkursach folklorystycznych zdobywałam najwyższe nagrody i wyróżnienia. Dziadońka odcisnęła trwały ślad na mojej muzyce. Ślad rozpoznawalny przez znawców góralskiej muzyki, wysoko oceniany i przynoszący sukcesy. Te sukcesy częściowo wynagrodziły mojemu Ojcu przykrość, jaką mu sprawiłam porzucając grę i naukę u Dziadońki. Czasami zapraszałam go ze sobą na konkursy kapel i instrumentalistów, w których uczestniczyłam. Wzruszony bardzo siadał na widowni. A ja ze sceny wypatrywałam najpierw Ojca, gdzie siedzi. A potem grałam najpiękniej, jak potrafiłam, przede wszystkim dla Niego. Mistrzyni nie doczekała moich sukcesów. Zmarła 2 listopada 1968 roku. Swoją kapelę, z którą odnosiłam największe sukcesy, nazwałam jej imieniem, żeby podziękować i uczcić pamięć.

Dziś, po wielu latach wiem, że najwięcej satysfakcji i radości zaznałam dzięki góralskiej muzyce. Dzięki Ojcu, który mnie do grania zachęcił i Dziadońce, która mnie góralskiej muzyki nauczyła.

W 1955 roku, w czasie konkursu kapel góralskich w Zakopanem, jurorzy uznali Dziadońkę najlepszą prymistką Podhala. Najwspanialsi podhalańscy muzykanci chylili przed nią czoła. Była mistrzynią w muzycznym fachu. Grała muzykę podhalańską w nieskażonym stylu, bez wpływów i naleciałości z innych regionów. Prezentowała ogromne bogactwo podhalańskich melodii – nucicek – w sposób doskonały. Szkoda, że już jej nie usłyszymy, jak gra wieczorami na Olczańskim Wierchu.

Wspomnienie o „Dziadońce” w swojej pierwotnej wersji ukazało się w Piśmie Parafialnym „Idzie Hyr” (http://parafia-bukowinatatrzanska.pl), w 2014 roku.

Stanisława Galica Górkiewicz

skrzypaczka-prymistka z Bukowiny Tatrzańskiej. Gra i prezentuje tradycyjną podhalańską muzykę w czystej formie. Od ponad 30 lat aktywnie uczestniczy w działalności kulturalno-regionalnej, promując i upowszechniając podhalańską kulturę ludową w kraju i zagranicą. Autorka książek i artykułów o Bukowinie Tatrzańskiej i Podhalu. Laureatka wielu prestiżowych nagród w dziedzinie muzyki ludowej.