Pożądane zdziczenie
wychowawca | 18 października 2021Poszliśmy tej wiosny na spacer z naszymi uczniami – jeden z wielu zresztą – ponieważ doszliśmy do wniosku, że jesteśmy w stanie wziąć na sumienie niewielkie niedostatki w stanie ich wiedzy, ale już nieodwracalny uszczerbek na psychice – niekoniecznie. Nie była to żadna wielka wycieczka, ot – parę godzin spędzonych na pobliskich wzgórzach. Dotarliśmy do polany, z której rozciąga się śliczny widok na Pilsko i Rysiankę, a z drugiej strony zza Jaworzyny wystaje charakterystyczny łysy czubek Babiej Góry. Czternastoletni chłopak, rodowity mieszkaniec wsi położonej o kilkaset metrów od polany, spojrzał w tamtym kierunku i zakrzyknął ze zdumieniem: „O, to tam są jeszcze jakieś góry?”.
Bo otóż można byłoby przypuszczać, że dziecko urodzone w Beskidach będzie znało na pamięć nazwy pobliskich szczytów i rozpoznawało je z dowolnego punktu, a tymczasem większość z małych „lokalsów” na tej konkretnej polanie była po raz pierwszy w życiu, na Pilsku (oddalonym od wsi o kilka kilometrów) – raz albo dwa w ramach wyjść szkolnych, a na Babiej Górze w ogóle nigdy. Chodzenie po górach „bez celu” uchodzi za nieco dziwne, na grzyby i jagody wybierają się raczej starsi ludzie. Po polanach chodzą na szczęście stada „owiec plus” (istnieje system dopłat dla hodowców pod taką właśnie nazwą), ale kariera pasterza nie znajduje się raczej w sferze marzeń miejscowych nastolatków, którzy słuchają hip-hopu i marzą o wielkich miastach. Ich rodzice często podzielają to marzenie i dziwią się nam, ludziom przyjezdnym, którzy porzucili miejskie wygody, przyjechali w ten przygraniczny zakątek i bredzą z zachwytem coś o pępkach świata, bioróżnorodności i kąpielach leśnych. Na domiar wszystkiego temu samemu szaleństwu ulegają nauczyciele w lokalnej szkole, którzy mając do dyspozycji smartboardy, laptopy, tablety i szybki internet, decydują się na włóczenie z dziećmi po lesie (zamiast im pokazać ten las w wysokiej rozdzielczości). Nieco ironizuję i oczywiście generalizuję, ale pewna tendencja wśród lokalnych rodziców jest zauważalna. Przyjezdni (czy „imigranci”, jak sami siebie nazywamy) w większości sprowadzili się w te okolice właśnie ze względu na charakter szkoły i jeśli miewają zastrzeżenia, to odwrotne – dlaczego włóczęgi po krzakach jest tak mało…
Wykup prenumeratę z dostępem do wersji elektronicznej.Ta treść jest zablokowana
Jeśli już jesteśmy przy leśnym przedszkolu, to przypomina mi się kapitalny dialog, który odbyłam z zupełnie nieznajomą panią w lokalnym second handzie. Przeglądałam sobie w spokoju wieszaczki, kiedy pani zagadnęła mnie i zapytała, czy nie jestem przypadkiem „z tych ludzi od Sawickich”. Prawdopodobnie znakiem rozpoznawczym były trzymane przeze mnie gumowe gatki dziecięce, w każdym razie pani zaczęła zadawać mi sporo pytań odnośnie do przedszkola i panujących w nim obyczajów, ponieważ syn i synowa rozważali oddanie tam dziecka. Babcia, zatroskana o los wnuczka, dopytywała się więc, jak dzieci znoszą ekspozycję na zimno i wilgoć, czy nie umierają z wyczerpania podczas długich marszów, kiedy w takim razie uczą się rzeczy naprawdę istotnych (czyli liczenia na przykład: tłumaczyłam, że liczenie konkretów, czyli szyszek w lesie, jest wielokrotnie skuteczniejsze niż rachowanie wydrukowanych kwiatków). Odpowiadałam uprzejmie i wyczerpująco, widząc, że pytania wynikają ze szczerego zaangażowania. Udało mi się też uspokoić rozmówczynię w większości kwestii i już chciałam wracać do moich wieszaczków, kiedy usłyszałam Pytanie Pytań, Grubą Bertę argumentów:
A oni z tego lasu to nie wracają tacy… ZDZICZALI?
Tak sobie do dziś myślę, że to jest lapidarnie wyrażone sedno zastrzeżeń i wątpliwości względem edukacji leśnej czy ogólnie częstych, intensywnych zajęć w terenie: stoi za nim przekonanie, że nie po to człowiek chodzi na dwóch nogach (albo jeździ autem, to częściej), żeby wyrzekać się teraz zdobyczy cywilizacyjnych. Przebywanie w dziczy jawi się jako cofanie w rozwoju: człowiek jest przecież koroną stworzenia, niby czego może się w tej ściółce i pajęczynach nauczyć, przecież wszystko to stoi niżej w łańcuchu ewolucyjnym. Powinniśmy się zająć udoskonalaniem wynalazków i zawodami przyszłości, a nie dziczeć w krzakach, łapać kleszcze i tracić czas.
Odpowiedziałam tamtej pani wtedy i odpowiadam teraz, z równie silnym przekonaniem: uważne przebywanie w otoczeniu przyrody pokazuje człowiekowi, gdzie jest jego miejsce. Jeśli tylko zamilknie, wyłączy muzyczkę i zacznie patrzeć, dotrze do niego, jak doskonale przyroda radzi sobie bez jego światłej ingerencji i jak bardzo go nie potrzebuje. W drugą stronę jednakowoż to nie działa, ponieważ człowiek potrzebuje natury wręcz desperacko. W tym znaczeniu „zdziczenie” jest stanem jak najbardziej pożądanym, który z dużym zaangażowaniem staramy się u dzieci wytworzyć. Funkcjonuje u nas polecenie „zachowuj się jak zwierzę, poproszę”, oznaczające: „nie zostawiaj po sobie plastiku i nie rób hałasu”. Nasze umiejętności, cywilizacja i intelekt są zobowiązaniem, nie tylko przywilejem, noblesse oblige w tym świecie. Dotyczy to mieszkańców wielkich miast i maleńkich przysiółków, dlatego uważam dbałość o stały kontakt z przyrodą za jeden z najistotniejszych „posagów”, które możemy dać następnym pokoleniom. I jeszcze regularne sesje sprzątania śmieci z rowów i potoków, po trzecim razie sami powstrzymają wujka czy dziadka przed wywaleniem opony, a torebkę po chipsach schowają do kieszeni. Nieuchronnie zdziczeją.
Marcelina Metera
– nauczycielka Montessori Mountain Schools w Koszarawie i Krzyżówkach, pani od emocji i relacji, dużo gada i szybko czyta