Po prostu kocham
Magdalena Guziak - Nowak Autor | 26 maja 2021Co robię, kiedy mam dość? Nic. A raczej to co zwykle: nadal gotuję, nadal sprzątam, bo przecież nadal tak bardzo kocham. Z Marią Halską, żoną i mamą ośmiorga dzieci, rozmawia Magdalena Guziak-Nowak.
Co mi powiesz, gdy zapytam: „Co u Ciebie słychać?”? Będzie najpierw wstęp o mężu i dzieciach, czy potrafisz pomyśleć tylko o sobie: „U mnie, Marysi, jest teraz tak i tak…”?
– Powinnam zawsze najpierw mówić o mężu, bo jest wyjątkowy i wspaniały, ale powiem o sobie. Staram się zapewnić sobie komfort, choć trudno jest odpocząć we własnym domu. Uczę się tego. Ostatnio, w Wielki Czwartek, przyjechał do nas rehabilitant dla naszego Jurka, bo zbliżał się termin jego operacji. Poćwiczył z synem, a potem ja mówię, że boli mnie jeden kręg. W domu było przedświąteczne zamieszanie. Dzieci piekły ciasteczka i spody do mazurków. Znajomi córki-maturzystki czyścili w kuchni gar krupniku, który nagotowałam na dwa dni. A ja położyłam się na sofie w salonie i gdy pan rehabilitant reperował mój kręgosłup, po prostu zasnęłam. Pan nie mógł uwierzyć, że będąc w takim wirze potrafię się wyłączyć.
Czyli bolał Cię kręgosłup, ale…
– …ale przy okazji opowiadam o dzieciach. Powiem tak – najgorzej robi mi samotność, nostalgia, że jestem sama ze swoim życiem, myślenie, że świat o mnie zapomniał. Tylko wiem, że te myśli zależą ode mnie. Gdy przychodzą, to dobry moment, by zadzwonić, wyjść do innych. Wiele razy przekonałam się, że kiedy ja potrzebuję wsparcia, to nie mam na nie czekać, aż przyjdzie skądś, ale zadzwonić, bo może również ta osoba, którą wybiorę, czeka na taki mój gest. Źle zniosłam zeszłoroczny lockdown, brakowało mi mijania się z ludźmi.
Spotkanie z drugim człowiekiem, odpowiedź na pytanie, co u mnie słychać, dodaje mi siły. Wiem, że dbając o siebie robię to dla rodziny, która potrzebuje zdrowej i zadowolonej żony i mamy. Święta Matka Teresa z Kalkuty mówiła, że im więcej mamy pracy, tym więcej potrzebujemy modlitwy. I tak robię. Zgadzam się, ale równocześnie trzeba zadbać o tego osiołka, jakim jest moje ciało i psychika.
To co robisz dla siebie?
– Korale, makijaż i wyjście z domu, bo przez 10 lat nie miałam regularnej pracy zawodowej poza domem, poza rehabilitacją Jurka. Udało mi się powrócić do zawodu nauczyciela, tym razem nie angielskiego, ale muzyki. Nie uczyłam muzyki przez ponad 20 lat i przekonałam się, jak bardzo mi tego brakowało. Dodatkowo mam szczęście, bo jestem w szkole, gdzie uczą się moje córki. Kocham dom i niczego nie zrobiłabym kosztem rodziny, ale tych zaledwie dziewięć lekcji online w tygodniu daje mi oddech, energię, czas, by obcować z kulturą. Lubię też pójść do kosmetyczki i pooglądać wyprzedaże w sklepach, zatrzymać się na siłowni w plenerze, a potem przeczytać kawałek książki na ławce. Oczywiście, robię to, jak mówiłam, dla dobra mojej rodziny – i nie mam żadnych wyrzutów sumienia.
W dziesięcioosobowej rodzinie ciągle jest gwar. Nie lubisz ciszy, pobycia z własnymi myślami?
– Tym czasem jest dla mnie modlitwa. To pierwsza rzecz, którą robię rano. Inaczej umarłabym ze swoimi lękami. Lepiej pomyśleć o zbawieniu i Eucharystii.
A czego się boisz?
– Kiedyś walczyliśmy o życie Jurka, było naprawdę źle. Teraz walczymy o jego sprawność i samodzielność. Ma niesamowite zdolności matematyczne i językowe, ale jak go pokierować, by to wykorzystać? Czy jest w odpowiedniej szkole? Co z relacjami z kolegami? Trzeba patrzeć daleko, mieć perspektywę, żeby się nie zagryźć własnymi lękami. Martwię się też o swoich rodziców. Chorują na chorobę Parkinsona. Są samodzielni, ale wymagają coraz większego zaangażowania. Razem z nimi mieszka moja młodsza, niepełnosprawna siostra z zespołem Downa, która nie mówi, którą też pewnie będziemy się opiekować. Teraz żyję tymi sprawami. Ktoś może powie: dużo. Pewnie tak, ale ja wiem, że Pan Bóg nigdy nas nie zostawił. Wiele razy otwierałam usta, choć nie miałam nic mądrego do powiedzenia i wychodziła z tego całkiem sensowna opowieść.
Powiesz więcej o swojej drodze modlitwy?
– Uczę się modlić od św. Josemarii, założyciela Opus Dei. Codzienna Msza św. to „ładunek” na cały dzień. Czasem się wydaje, że jest dużo ważniejszych spraw, że na Eucharystię naprawdę nie ma już czasu. Jednak kiedy oddaję ten czas Panu Bogu, On zwraca mi go podwójnie. Przede mną jeszcze sporo pracy, by godnie przeżyć Mszę Świętą. Wczoraj skończyłam 45 lat, ale ciągle muszę się pilnować, by nie myśleć na Mszy św. o tym, co dziś ugotuję. Oprócz tego codzienny różaniec, doroczne trzydniowe indywidualne rekolekcje, raz w miesiącu dzień skupienia. To moje „paliwo”.
Jak się zmieniało Twoje macierzyństwo?
– Każde dziecko to inna historia. Denerwuje mnie, gdy ktoś mówi, że to wszystko jedno, czy jest ich sześcioro czy ośmioro. Narodziny pierwszego były niesamowitym doświadczeniem. Mam poczucie, że właśnie wtedy stałam się w pełni kobietą. Zaczęłam się przyjaźnić z dziewczynami – wcześniej wolałam raczej męskie towarzystwo. Poprawiły się moje relacje z mamą, to był przełom. Ważną dla mnie osobą jest też Jasia, mama mojego męża. To ona „włożyła mi do głowy”, że najważniejsze jest dziecko. Każdy kolejny poród, każda nowa osoba w rodzinie to oddzielna księga. Nie ma szablonu ani kalki. Każde dziecko to indywidualność, wymagająca poznania, zrozumienia i pomocy, po prostu bycia. Teraz modny jest work balance, chwalenie się, że mogę wszystko. Ja jestem pewna, że nie da się nie być w domu fizycznie i udawać, że się jest.
Od początku marzyliście o dużej rodzinie?
– Nie. Studiowałam zarządzanie. Wizja mojej rodziny była taka: wysokie stanowiska w korporacji, loty business class, dzieci z prostymi kręgosłupami i aparatami na zębach, tenis plus balet. Duża rodzina? Nie… Aż trafiliśmy do wspólnoty Domowego Kościoła. W naszym kręgu byliśmy najmłodsi, nasi znajomi mieli już po kilkoro dzieci i odkryliśmy, że w ich domach czujemy się najlepiej. Gdy Kacper wracał z pracy, dzwonił do mnie i pytał, gdzie akurat jestem, u której rodziny. Potem po mnie przyjeżdżał i przesiadywaliśmy u nich, tak nam było dobrze. W dojrzewaniu mojego serca do pragnienia dużej rodziny kluczowa była obserwacja innych rodzin. Tam widzieliśmy pełnię, szczęście.
Czy masz czasem dość?
– Kilka razy w tygodniu.
Co wtedy?
– Nic. To co zwykle. Gotuję, pomagam się ubrać, sprzątam, po prostu kocham. Denerwuje mnie, gdy ktoś nie wywiązuje się ze swojego dyżuru, kiedy ma zleconą jakąś pracę i nie można na nim polegać. Niestety, wtedy krzyczę. Ale choćbym była bardzo zdenerwowana, to przecież nie chcę trzasnąć drzwiami i wyjść. Po drugiej stronie tych drzwi wcale nie byłoby mi dobrze.
Czasem miło jest ucieszyć się choćby drobnym sukcesem wychowawczym…
– Najstarsza córka ma 18 lat, a ja szczególnie od roku widzę, że wychowanie zaczyna przynosić efekty. Paradoksalnie pomógł nam lockdown. Dzieci z nudów wykonywały swoje obowiązki. Doceniły moją pracę, w podziękowaniu za ogarnianie domu dostawałam nawet laurki, przytulasy i wzruszające listy od nastolatek. Dzieci się ze sobą zaprzyjaźniły, szukały rzeczy, które mogą robić razem. A przed minionymi właśnie Świętami Wielkanocnymi nie zrobiłam nic. Byłam zarządcą. Wzięłam tyle kartek, ile jest osób w domu i dałam precyzyjne instrukcje, włącznie z tym, by w sobotę wyczyścić szybkę od piekarnika i umyć uchwyty od szafek kuchennych. Dzieci same wszystko ugotowały, upiekły. Ja jedynie włożyłam gęś do piekarnika. To brzmi fajnie, ale widzę, ile to nas kosztowało pracy.
Dla mnie największą „nagrodą” w macierzyństwie jest moment, kiedy dzieci dają coś „z powrotem”. Kiedy samodzielnie coś zrobią, przygotują za mnie, z własnej inicjatywy. Widzę wtedy, że stają się coraz bardziej gotowe na samodzielne życie. Kilka dni temu Jurek wrócił do domu po operacji nogi. Przez trzy dni był w szpitalu z Kacprem. Był pewien, że odbiorę go ze szpitala bez tej wkurzającej go gipsowej podkolanówki. Tak się nie stało i jego histeria trwała kilka godzin. Kolejnego dnia śmiał się w głos, jeżdżąc w wózku inwalidzkim, bo siedmioletni brat woził go trochę za szybko. Był to dla mnie najpiękniejszy prezent urodzinowy.
Opowiedz mi o Jurku.
– Jurek ma 10 lat. Urodził się z glejakiem IV st., guzem mózgu, z którego się nie wychodzi. Gdy miał dziewięć miesięcy, wypisano go z hospicjum, co generalnie nie zdarza się często. Miał być bardzo upośledzony, leżeć w łóżku i patrzeć w sufit, a nawet nie widzieć i nie słyszeć. Przeszedł wiele zabiegów, w tym 10 operacji głowy. W perspektywie miał nie przeżyć czwartych urodzin… Jurek w ogóle nie ma prawej półkuli mózgu, w lewej są znaczne zmiany. Ma więc porażoną lewą część ciała, z prawą ręką też są kłopoty. Liczni specjaliści mówili, że nie będzie pisał ręcznie. Odbiega z tempem od kolegów, ale pisze. Tutaj najwięcej zawdzięcza cudownej cioci i nauczycielowi wspomagającemu – pani Maryli. W święta przystąpił do Pierwszej Komunii Świętej. Mógł nie chodzić, wydawać dziwne dźwięki, a tymczasem rozmawiam z nim, a do tego jest dowcipny.
W każdym zdaniu cud.
– Tyle razy byliśmy zaskoczeni na plus, więc powinnam tylko dziękować, a i tak czasem narzekam. Nie spodziewaliśmy się, że Jurek będzie w miejscu, w którym jest teraz. Cudów było więcej. Ile osób się nawróciło, ile małżeństw się zeszło, ile osób, patrząc na Jurka, przestało bać się śmierci…
Bez niego bylibyśmy zupełnie inni i na pewno gorsi. Nie wiem, jak wyglądałoby nasze małżeństwo, rodzina. Ja też przestałam bać się śmierci. Zawsze marzyłam, by któreś z moich dzieci grało na wiolonczeli i po kilku miesiącach w hospicjum potrafiłam pomyśleć, że Jurek zagra na niej w niebie. Nauczyliśmy się innego podejścia do ludzi. Teraz patrzymy na innych bez uprzedzeń.
Nasz starszy syn jest w terapii leczenia jąkania. Jedno z ćwiczeń polega na zadawaniu pytań obcym ludziom. Gdy pojechałam z Karolem na Kasprowy Wierch, utknęliśmy w kolejce z powodu gęstej mgły. Obok nas stało dwóch panów, wystylizowanych na superzawodowców. By nie tracić czasu postanowiliśmy poćwiczyć. Podeszłam do nich, mówię, że dziecko jest w terapii, że chce zadać im pytanie, zrobi to bardzo powoli i proszę uprzejmie, by odpowiedzieli. Podchodzi Karol i mówi baaaaardzo powoli, patrząc im w oczy: „Przepraszam, jaki ma pan plan w związku z tym, że jest mgła?”. I narciarz zaczyna opowiadać, że się boi, bo to kolega namówił go na zjazd, a on nigdy nie zjeżdżał z Kasprowego, itd. Po chwili zaczęli rozmawiać wszyscy wokół, zrobiła się fantastyczna atmosfera. A sprawiła to obecność słabszego człowieka w społeczeństwie, który niewinnym pytaniem rozłożył na łopatki gościa, o którym wszyscy myśleli, że jest zawodowcem.
Wracając do Jurka. Myślę czasem, jak to będzie, gdy dorośnie, bo społeczeństwo inaczej reaguje na chore dzieci, inaczej na niepełnosprawnych dorosłych. Ale żyję tym, co jest dzisiaj.
Czego Ci życzyć z okazji Dnia Matki?
– Umiem się cieszyć oglądając zdjęcia, patrząc wstecz. Przed operacją Jurka byliśmy w Tatrach, by spacerować, odpocząć, nabrać sił. Ale dopiero teraz, kiedy spoglądam na fotografie, myślę, że było wspaniale. Bo kiedy coś robię, jestem tak bardzo skupiona na zadaniu lub planowaniu przyszłości, że nie potrafię się cieszyć już, teraz. Przypomina mi się nasza podróż poślubna. Dostaliśmy w prezencie dwa tygodnie na Cyprze. To było nudne jak flaki z olejem dla rozpędzonych studentów: hotel, basen, słońce, woda i tyle. Wszystkie pieniądze wydaliśmy na wycieczkę promem: noc na statku, dzień w Egipcie, druga noc na statku, dzień w Izraelu i powrót na Cypr. Z tej wycieczki pamiętam nie tyle piramidy, co pośpiech, było mnóstwo do obejrzenia i dotknięcia, a czasu malutko: proszę szybko zrobić zdjęcie, biegiem wokół piramidy i wracamy, proszę nie dotykać eksponatów, tu żłóbek w Betlejem, a tu stał Krzyż w Jerozolimie… A ja bym chciała wejść w chwilę. Z każdej można wziąć satysfakcję, nawet jeśli przychodzi cierpienie. Tak, nawet wtedy można znaleźć radość i spokój.
Życz mi tego. I jeszcze tego, żeby moje serce było w domu. Żebym cieszyła się swoją rodziną, doceniała jej obecność, to, że dzieci jeszcze są z nami. Żebym dobrze wykorzystała ten czas, cieszyła się ich psikusami i tym, że z tym wszystkim jest tak wiele pracy.
Maria Halska
– żona Kacpra, mama Magdy, Zuzi, Karola, Konstancji, Jurka, Marysi i Maurycego (bliźnięta) oraz Ferdynanda