Odwaga prostego życia

Wychowawca | 11 grudnia 2024

Chcielibyśmy mieć wystarczająco dużo odwagi, aby zawsze wybierać „mniej”, mimo że to „więcej” jest synonimem, prestiżu, statusu, sukcesu, możliwości, umiejętności.

Minimalizm w rodzinie wielodzietnej? Zabawne… Weźmy na przykład buty w korytarzu. Dwie pary dla każdego – „kościołowe” i do „śniego-błotka” – razy osiem (plus babcia dziewiąta) i wystarczy, by od wejścia uprawiać biegi na przełaj… To samo ze szkolnymi zeszytami, sztućcami, zabawkami (!), kaskami rowerowymi, majtkami, ulubionymi kubeczkami i dokumentami, gdzie samych dowodów, legitymacji i Kart Dużej Rodziny jest kilkadziesiąt. O skarpetkowym memory nawet nie wspominając, gdy po praniu trzeba odszukać, lekko licząc, czterdzieści par.

A jednak da się upraszczać i taki styl życia wybieramy, choć wdrażanie zmian nie jest proste. Krok w przód, potem trzy kroki w tył, bo kolejny raz przygniata nas myśl, że to tylko krew w piach i ostatnie słowo należy do rzeczy, ubrań, przedmiotów, gratów, rupieci. Nam zaś zostaje potykanie się o nie i robienie im miejsca. Potem otrzeźwienie i kolejny zryw, by przywrócić przedmiotom ich rolę – mają nam służyć, a nie nas przytłaczać.

Nie napiszemy o sposobach organizacji, rodzajach pudełeczek, strategiach na posprzątanie strychu, który przez kilkadziesiąt lat przyjmował „na czarną godzinę”, a ona dziwnie nigdy nie nadeszła. Jak odgracić dom, nie wpadając w rozpacz? (To przy okazji tytuł książki, którą sami czytaliśmy…) „Sprzątaniowe haki” to kwestia wtórna. Lepiej rozpocząć od refleksji, jak to możliwe, że to my zaczęliśmy służyć przedmiotom, a nie one nam. Dzielimy się z wami pytaniami z naszego prywatnego „rachunku sumienia”. Z pokorą – bo ciągle widzimy, ile pracy ciągle przed nami.

Kto komu służy?

Bez przesady” – ktoś powie. Przecież potrzebujemy przedmiotów. Mam zostać z jednym materacem na środku pokoju i wyszczerbionym kubkiem?! Oczywiście, że nie. Minimalizm nie proponuje wpadania z jednej skrajności w drugą.

Zostawmy na chwilę emocje i porozmawiajmy racjonalnie. „Emocje?” – znowu wzburzenie. Tak, emocje. Bo jeśli nasz stosunek do przedmiotów jest niezdrowy, to tak naprawdę kupujemy nie daną rzecz, lecz wrażenia obiecane przez specjalistów od marketingu. Jedwabna bluzka zrobi ze mnie kobietę z klasą, a skórzana aktówka sprawi, że współpracownicy wreszcie zaczną się liczyć z moim zdaniem. Szybsze auto potwierdzi moją męskość, nowy rowerek dla dziecka udowodni, że jestem dobrym ojcem, markowe buty sprawią, że przebiegnę półmaraton. Nowe ubrania, samochody, gadżety wiele obiecują. Problem w tym, że nigdy swoich obietnic nie spełniają. Tak, na rodzinnym przyjęciu w nowej sukni czuję się lepiej, lecz tylko do momentu, gdy zobaczę ładniejszą, droższą, lepiej dopasowaną na swojej szwagierce albo kuzynce. Błędne koło.

Zejdźmy z tej piętrowej dygresji na parter. Zatem kto komu służy? Czy to ja jestem panem rzeczy? Czy to ja nadaję im znaczenie i funkcje w moim życiu? Takie pytania brzmią abstrakcyjnie. A gdybyśmy je ukonkretnili i zapytali: czy z łatwością potrafimy wyrzucić to, co się zepsuło? Czy umiemy podać dalej to, co na danym etapie życia nie jest nam już potrzebne? (Dla nas wyjątkiem są ubranka dziecięce – na starszą córkę za małe, ale za pół roku będą dobre na młodszą.) A może jest nam żal pozbyć się jakichś przedmiotów, bo były drogie, bo podobno się przydadzą, bo wiążemy z nimi jakieś nadzieje albo wspomnienia? (Tu mamy drugi wyjątek – zbieramy rodzinne pamiątki, stale monitorując ich „objętość”). Czy nasze dzieci potrafią powiedzieć, o jakim prezencie marzą, a może list do św. Mikołaja piszą na siłę, bo wszystko już mają? Kiedy ostatnio zrezygnowaliśmy z zaproszenia przyjaciół na kolację, bo pokonał nas bałagan, który bierze się z nadmiaru gratów? Ile razy nadwerężyliśmy domowy budżet, by „zrobić wrażenie” i kupiliśmy coś, na co obiektywnie nas nie stać? Czy zostajemy w pracy po godzinach, żeby mieć więcej pieniędzy, co tłumaczy się: czy wolimy kupić nowy sprzęt do kuchni zamiast pójść na przedstawienie w przedszkolu? Wreszcie ile pieniędzy poświęcamy na dbanie o przedmioty? Bo nie wystarczy nabyć nowe buty, bluzkę, garnek, telefon, scyzoryk, grającą zabawkę czy porcelanę z Bolesławca (to nie product placement; to nasza słabość). Te wszystkie przedmioty trzeba gdzieś schować, nierzadko dokupując dedykowane im półki, pojemniki, kosze i innej maści organizery. Należy je też odkurzać, a więc potrzebne są płyny, spraye, szmatki, ściereczki. Inne do ekranów LCD, inne do drewna, inne do elementów ze srebra, kamienia czy szkła. Aaaaa, co za szaleństwo! Nagle okazuje się, że jedna mała nowa rzecz ciągnie za sobą stado przydasi.

Mniej znaczy… mniej

Żyjemy w kulturze nadmiaru. Więcej energii wkładamy w pozbywanie się przedmiotów niż w ich nabywanie. Dając się nabrać na obietnice specjalistów od marketingu, częściej patrzymy na palec, który pokazuje Księżyc, niż na sam Księżyc. Trudno nam odróżnić potrzeby od pragnień i zachcianek. Black Friday, który ma „pomóc” przygotować się do świąt, sam w sobie stał się „świętem”. Męczą nas nieustanne decyzje: oddać za darmo, wyrzucić do śmieci czy sprzedać na OLX? Tak bardzo lubimy mieć dużo, że nawet zwykliśmy powtarzać: „Mniej znaczy więcej”. W pewnym sensie tak, ale ostatecznie przecież mniej rzeczy znaczy po prostu … mniej rzeczy. Zmęczenie „tym wszystkim” to idealny grunt dla ziarna minimalizmu. A może po prostu dla ziarna… Ewangelii?

Zwolnij miejsce

Jak to możliwe, że właściciela pełnych spichlerzy Pan Jezus nazwał „głupcem” i „nędznikiem”, a o ubogich mówił „błogosławieni”? Bogacz postawił na niewłaściwą kartę. W pomnażaniu majątku (i gromadzeniu rzeczy) nie ma nic złego, jeśli zbliża nas to do Pana Boga i drugiego człowieka, a nie staje się ucieczką od rodziny, atrapą więzi, udawaniem szczęśliwego życia. Ewangeliczne ubóstwo (po nowoczesnemu: minimalizm) to umiejętność wybierania tego, co najważniejsze. Przedmioty nigdy nas nie nasycą. Mogą za to łaskawie ustąpić miejsca prawdziwemu życiu, jeśli tego od nich zażądamy.

Pusta przestrzeń przywraca właściwy porządek – używam przedmiotów na własnych zasadach. Nie wysypują się zewsząd, by mnie osaczyć. Pusta przestrzeń to także puste playlisty, oszczędne korzystanie z platform telewizyjnych czy dawkowanie sobie newsów. Pusta przestrzeń nie jest mniej wartościowa. Pusta przestrzeń to nie to samo co pustka – tu jest miejsce dla tego, dla czego warto żyć, czyli relacji. To nasze doświadczenie – w „oddychającym” domu łatwiej się modlić (relacja z Panem Bogiem), przyjemniej pić kawę (relacja małżeńska), bardziej spontanicznie przychodzi zabawa (relacja z dziećmi).

Ewangeliczna prostota to nie tylko zdolność nadawania priorytetów, ale odwaga wybierania tego, co najważniejsze. Dlaczego odwaga? Bo nie ma decyzji bez konsekwencji. Kiedy ucinam niezdrowe przywiązanie do rzeczy i szukam umiarkowania, mam więcej czasu na relacje prawdziwe. I tu bywa pod górkę. Bo łatwiej i szybciej uporządkować regał, niż odbudować stracone zaufanie dorastającego dziecka. Gdy układam gary i pokrywki w specjalnych przegródkach, nie dość, że przy tym nie płaczę, ale w dodatku natychmiast widzę efekt i mam poczucie sukcesu. A ile czasu i łez potrzeba, by ucieszyć się „efektem” w cerowaniu podziurawionej relacji małżeńskiej? Iluzją byłoby myśleć, że odgracony dom to lek na małżeński kryzys, jednak trudno nie zgodzić się z tezą, że odwracając się od przedmiotów, łatwiej stanąć naprzeciwko tych, którym już dawno nie patrzyliśmy prosto w oczy. I przestać szukać, bo znaleźliśmy.

Chcielibyśmy mieć wystarczająco dużo odwagi, aby zawsze wybierać „mniej”, mimo że to „więcej” jest synonimem, prestiżu, statusu, sukcesu, możliwości, umiejętności. Bo wolimy budować relację z żoną/mężem, dziećmi, przyjaciółmi niż z jedwabną bluzką i drogim samochodem.

Magdalena i Marcin Nowakowie

małżeństwo z 14-letnim stażem, rodzice sześciorga dzieci, praktycy edukacji domowej

fot. 123rf.com