„Może Pan Bóg chce, żebyśmy ciągle zaczynali”
Marcelina Metera | 5 listopada 2020„Może Pan Bóg chce, żebyśmy ciągle zaczynali”
Z Olą i Marcinem Sawickimi rozmawia Marcelina Metera
– Kiedy myślę o waszej pracy, niezliczonych pomysłach i przedsięwzięciach, ale też po prostu o waszym sposobie bycia, przychodzi mi do głowy słowo „entuzjazm”. Ten rodzaj podejścia do rzeczywistości, i to każdej – szkolnej, społecznej, rodzinnej – nie jest, umówmy się, spotykany bardzo często. Skąd się u was bierze ta niezłomna radość robienia ciągle czegoś nowego?
Marcin: Myślę, że dokładnie z tego – że to są ciągle nowe rzeczy. Jesteśmy praktykami, czyli lubimy samodzielnie sprawdzać i podejmować próby oraz uczestniczyć w tym, o czym potem będziemy ludziom opowiadać. Rozpoczynając jakiś proces koniecznie chcemy być jego częścią, żeby naprawdę wiedzieć o czym mówimy. Czytam ostatnio o Leonardo da Vincim i zachwycam się ilością jego pomysłów i prototypów, które stworzył. Większość z tych idei pozostało niedokończonych, albo prototypy nie zadziałały, ale po pierwsze niektóre były przełomowe, a po drugie to takie piękne, że on ciągle próbował.
Ola: Ogromnie ważne jest też to, że jesteśmy zawsze razem, w tym całym zapracowaniu: trochę oczywiście dzielimy się zadaniami, ale kiedy zaczynamy coś nowego, to koniecznie we dwoje. Zakładaliśmy pierwszą szkołę tylko we dwoje, potem na przykład gimnazjum, w którym najpierw Marcin był dyrektorem, a ja wychowawczynią. Teraz klasy i Open Space dla licealistów w edukacji domowej – zawsze oboje jesteśmy częścią tego projektu.
No i też samo „nowe” nas napędza, tak sobie myślę czasem, że może taką mamy drogę, tego Pan Bóg od nas chce – żebyśmy ciągle zaczynali. I jeszcze jeden obraz mamy mocno w pamięci, jako symboliczny: pojechaliśmy dawno temu do Fatimy. Jest tam ścieżka prowadząca do groty objawień, wytarta kolanami pielgrzymów. Przeważnie ludzie podążający nią zakładają na nogi sukno, ale my postanowiliśmy posuwać się bez tego. Ruszyliśmy – i było to trudne, z każdym ruchem trudniejsze, każdy kamyczek wyczuwalny… Im bliżej groty byliśmy, tym większą na sobie skupialiśmy uwagę, ludzie robili nam zdjęcia, co było krępujące. A na koniec, kiedy już byliśmy prawie u celu, wewnątrz groty skończyło się jakieś nabożeństwo i cały tłum wysypał się w kierunku przeciwnym do tego, w którym podążaliśmy. I jakoś tak to odczytujemy jako symbol całego naszego życia – że bywa trudno, w świetle fleszy i pod prąd, ale trzeba robić swoje.
Przemierzamy też na raty Via Francigena, tylko nie jak wszyscy z Canterbury do Rzymu, a odwrotnie – z Rzymu zaczęliśmy. I wszyscy na szlaku w schroniskach próbują nas zawracać, że źle idziemy, a my nauczyliśmy się w odpowiedzi słowa „contrare”. I jakoś tak to wygląda…
I jeszcze tylko powiem, że to prawda z tym entuzjazmem, ale ostatnio zapatrzyłam się na panią przy kasie w sali zabaw i pomyślałam, że ma taką cudowną pracę, a w swoim czasie mówiłam Marcinowi, że jak wspaniała byłaby dla niego kariera kierowcy – bo ten autobus zostawiłby na zajezdni, a nie wlókł do domu i omawiał na wszystkie strony – jak to się dzieje w pracy dyrektora czy nauczyciela.
– Ileś razy wam nie poszło, prawda? Nie ma siły, musiało tak być, że się nie udało. Jak to jest, że przełykacie łzy i idziecie dalej?
Marcin: No tak, oczywiście, że tak się zdarza. Da nas „nie poszło” oznacza chyba, że realizacja nie ma takiego kształtu jak marzenie. Jednocześnie cały czas się człowiek zastanawia, czy to nie pycha, że tylko moja wizja jest właściwa.
Ola: I jeszcze – my z wielu projektów rezygnujemy, moglibyśmy pewnie jeszcze z piętnaście szkół otworzyć, a jednak odmawiamy. I zawsze nas gryzie, czy to wynika z rzeczywistego braku sił i środków, czy też to tylko lenistwo, a tak naprawdę byłoby to najwspanialsze z naszych przedsięwzięć…
Marcin: W głowie zawsze mamy obraz szkoły Montessori w Niemczech, w której uczyliśmy się tej metody i jakoś pozostała dla nas wzorcem z Sevres – że o coś takiego nam chodzi. I do tego dążymy. Ale już nauczyliśmy się, że w zderzeniu z brakiem woli po drugiej stronie (rodzice, czasem nauczyciele) nie naciskamy, tylko odpuszczamy. I robimy swoje, nie rezygnując z marzenia.
– To opowiedzcie o tym „marzeniu założycielskim”, o czasach heroicznych. Bo teraz, kiedy zarządzacie praktycznie rzecz biorąc korporacją, warto wrócić myślą do początków. Zupełnie niezwykłych. Tak dla uświadomienia, że można po prostu zrealizować pomysł.
Ola: tak w ogóle to przyjechaliśmy z Warszawy na narty, ale okazało się, że w Koszarawie Bystrej jest szkoła przeznaczona do zamknięcia. I pomyśleliśmy, że przeniesiemy się i otworzymy szkołę Montessori. Tak zrobiliśmy, zamieszkaliśmy na poddaszu, wyremontowaliśmy piętro za pożyczone po rodzinie nieduże pieniądze i ruszyliśmy. Mieliśmy wtedy czworo dzieci, z których najmłodsza Nela była dzidziusiem przy piersi. Rano schodziliśmy ze strychu, oddawałam Nelę pani opiekunce (która też sprzątała w szkole) i szłam prowadzić lekcje, karmiąc w przerwach. Marcin – pan dyrektor – palił w piecach i odśnieżał…
Marcin: Tak, o ósmej rano byłem już wyżęty i wykończony po odśnieżaniu wjazdu i paleniu w wielkim piecu. A tu wszystko inne do zrobienia. Do dzisiaj nie lubię pomarańczowego światełka pługów śnieżnych, bo czasem widywałem je o szóstej rano i wiedziałem, że brama wjazdowa znowu zawalona.
Do tego byliśmy wtedy autentycznie ubodzy. Musieliśmy utrzymać szkołę, cel był zawsze taki, że ma być bezpłatna i dostępna dla wszystkich. Wynajmowaliśmy więc turystom pokoje na piętrze, żeby zarobić na opłaty i na życie. Pamiętam bardzo wyraźnie, jak czekaliśmy, żeby goście odjechali i zniknęli za zakrętem, a wtedy z zostawionymi przez nich pieniędzmi mogłem pojechać po mleko i płatki do sklepu. Jakieś 50 złotych to było, wtedy strasznie ważne.
Jednocześnie – tamta sytuacja była czysta i prosta, wspominamy z rozrzewnieniem, jak przyjeżdżała pani wizytator, naprawdę się cieszyła tym naszym światem, i tylko łagodnie tłumaczyła, co jest niezbędne dla legalnego funkcjonowania. A zimą robiliśmy co chcieliśmy, bo nikt pod tę naszą górę nie podjeżdżał.
Ola: My w ogóle zakładamy, że ludzie są dobrzy albo przynajmniej chcą dobrze. I łatwo zapominamy krzywdy i urazy, ale tak naprawdę zapominamy! Może i w tym jest źródło tego entuzjazmu, jak mówisz.
Marcin: Wiele siły czerpaliśmy wtedy i czerpiemy teraz od naszych gości, ludzi którzy przyjeżdżają z wielkich miast i mówią nam, że to co robimy jest wyjątkowe. W codzienności, konfrontując się z powszednimi drobnymi utarczkami łatwo byłoby o tym zapomnieć. A tak – ktoś umożliwi otwarcie kina na końcu niczego, ktoś przywiezie kilkanaście par nart i zapoczątkuje w ten sposób klub sportowy, ktoś poprowadzi plener rysunkowy…
– Wywiad ukaże się w numerze wielkanocnym, więc jeszcze chciałabym, żebyście opowiedzieli o Barankach. Może nie bardzo szczegółowo, bo całego numeru by nie starczyło, ale tak w kontekście Wielkiego Postu i Zmartwychwstania.
Ola: Ojej, ja nie wiem, czy to się da krótko. Barankami nazywamy dzieci przygotowujące się do przyjęcia wczesnej Komunii Świętej. Zaczęło się od kilku rodzin, a teraz mamy już 80 osób prowadzących i cały czas się to rozwija, w wielu diecezjach. Nasz zasadniczy pomysł jest taki, że głównymi wychowawcami i przewodnikami dzieci na drodze sakramentalnej są ich rodzice. I że cały „program przygotowań” zawiera się w Roku Liturgicznym. Wielki Post przeżywamy w duchu przygotowania do Spowiedzi, i opowiadamy to w kontekście dobra otrzymanego od Boga albo przypowieści o talentach: ile dobrego dostałeś? Ile talentów masz? A co z nimi robisz i jak możesz je przywrócić do pełni blasku? Chodzimy też na Drogi Krzyżowe w plenerze, dzieci lepią krzyże z gliny – staramy się, żeby silnie i autentycznie poczuły potrzebę bliskości z Panem Bogiem.
– Dziękuję wam bardzo. Jesteście moją wielką inspiracją i dobitnym dowodem, że „się da”.
Ola i Marcin Sawiccy: nauczyciele, entuzjaści i praktycy metody Montessori. Dwadzieścia lat temu przenieśli się z Warszawy, gdzie Marcin był dyrektorem szkoły niepublicznej, do maleńkiego przysiółka w Beskidzie Żywieckim – Koszarawy Bystrej. Przejęli przeznaczoną do zamknięcia szkołę gminną i przekształcili w niepubliczną, bezpłatną placówkę, początkowo finansowaną z wynajmu pokoi na poddaszu. Obecnie ich Fundacja prowadzi kilkanaście szkół podstawowych i średnich w różnych województwach.
Odegrali ogromną rolę w upowszechnieniu w Polsce metody Montessori, a także edukacji domowej: pod opieką Montessori Mountain Schools znajdują się tysiące uczniów stacjonarnych i „domowych” na wszystkich poziomach edukacyjnych. Sawiccy są współzałożycielami magazynu „Kreda”, prowadzą portal moznainaczej.edu.pl i podcast Eduone (moznainaczej.libsyn.com – szczególnie polecamy!).
Kilka lat temu, we współpracy z o. Przemysławem Ciesielskim OP, stworzyli program przygotowania dzieci (właściwie całych rodzin, szczególnie rodziców) do wczesnej Spowiedzi i Komunii Świętej, teraz obecny już w wielu diecezjach.
Mają siedmioro dzieci. Mieszkają w Krzyżowej na Żywiecczyźnie. Dużo podróżują.