Męstwo to dziecko wrażliwości
Wychowawca | 19 kwietnia 2023Mam taką cichą nadzieję, że powyższym tytułem wywołałem co najmniej zdziwienie u każdego, kto rzucił na niego okiem. I bardzo się cieszę, bo nic tak dobrze nie wpływa na nawiązanie relacji między autorem a czytelnikiem, jak zaciekawienie.
Skoro to sobie wyjaśniliśmy, to muszę szybko zapewnić, że tytuł nie jest tylko zabiegiem promocyjnym, ale jest jak najbardziej stwierdzeniem faktu. To prawda, że w obecnej kulturze synonimem męstwa są głównie postaci Marvela, dysponujące bajecznie nadprzyrodzonymi siłami. Pewnie i fajnie się to ogląda (oczywiście to rzecz gustu), ale osobiście, gdybym miał wybierać, to w ciemno biorę „Czterech Pancernych”. Po pierwsze pamiętam, że gdy wystrugałem sobie pistolet (ups! Przepraszam zwolenników wychowania pacyfistycznego), już niewiele dzieliło mnie od Janka czy Gustlika, a do tego oni walczyli za jakąś realną sprawę: był patriotyzm, Ojczyzna, dobrzy Polacy i źli hitlerowscy Niemcy. Słowem były wartości, za które warto ryzykować życie, były dylematy decyzyjne i był realny świat, z którym każdy z nas może się mierzyć. To był „poligon” do wykazania się męstwem. Ale przed tym była miłość do Ojczyzny czy rodziny, która pchała młodych chłopaków na front. Czyli najpierw wrażliwość, a potem męstwo. Zresztą w dobrym kinie amerykańskim (lata 1990 i wcześniej) też płynął przekaz do młodzieży, że nie jest mężnym ten, kto dysponuje większą siłą, ale ten, kto potrafi dokonywać dobrych moralnie wyborów, nawet jeśli ponosi z tego tytułu przykre konsekwencje.
To w zasadzie wyczerpuje definicję męstwa: „cnota moralna, która polega na umiejętności podjęcia dobrej decyzji mimo niesprzyjających uwarunkowań, zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Cnota męstwa czyni zdolnym do stawienia czoła próbom i narażenia się na nieprzyjemne konsekwencje, w imię wyższych wartości”.
Wiem, że zabrzmiało patetycznie, a jeszcze ten wyraz „cnota” samego mnie wystawia na próbę męstwa. Wiadomo przecież, że jednoznacznie kojarzy się to – i słusznie zresztą – z chrześcijańskimi cnotami kardynalnymi. Może to oburzyć ludzi, którzy uważają, że nie wolno do procesu wychowania mieszać religii. Tu oczywiście mocno bym polemizował, bo sfera duchowa jest jedną z przynależnych człowiekowi, czy się to komuś podoba, czy nie oraz podlega takim samym procesom rozwojowym, jak psychika, wola czy ciało.
Kolejna sprawa to fakt, że męstwo, nierozerwalnie związane z wrażliwością, wymaga – podobnie jak ona – umiejętności stawiania granic. I choć dziś mamy niemal kult stawiania granic, to niestety w większości działają one jak membrana. Czyli „ja” mogę wydalać ze swojej przestrzeni hejt, krytykę, potrzeby, oczekiwania itp. Mam do tego prawo, aby być męsko-asertywnym, ale „ty” nie możesz przeniknąć ani na milimetr do mojej strefy, bo naruszasz granicę. I w ten sposób nie dajemy szans na pojawienie się choćby zalążków męstwa w procesie rozwoju człowieka.
Co ja mówię o męstwie? Tu nie ma nawet miejsca na wrażliwość. W konsekwencji rzesze specjalistów wymieniają się zaproszeniami na organizowane przez siebie konferencje typu: „Jak pomóc młodzieży w dobie cyfryzacji?”, „Depresja dzieci”, itd. Prawdą jest, że młode pokolenie jest coraz mniej odporne psychicznie, ale wszystko ma przecież swoje źródło. O ile dość łatwo nam przyjąć prawdę, że słaba kondycja fizyczna młodzieży, problemy z kręgosłupem, wady postawy, itd. wynikają głównie z tego, że dzieci zwyczajnie coraz mniej uprawiają sportu, nie grają w piłkę, siedzą w fotelach dłużej niż posłowie, o tyle w kwestiach psychicznych trudno nam przyjąć, że takie ćwiczenia zwane potocznie hartem ducha, przydałyby się nawet bardziej.
Z męstwem się nie rodzimy, męstwo kształtujemy w sobie całe życie. Marek Aureliusz mówił: „To co staje nam na drodze, staje się drogą”. Piękne prawda? Oczywiście, jak to się mówi – świat nie stoi w miejscu i trzeba za nim podążać. Będąc zatem dość pobieżnym obserwatorem tej współczesności, po kilku latach doświadczenia pracy w szkole, czuję się w obowiązku sparafrazować Marka Aureliusza i powiedzieć, że bardziej aktualne hasło na dziś brzmi: „To co staje nam na drodze, mamusia niech usunie”.
Ale żarty na bok, tym bardziej, że wcale nie są śmieszne. Jeśli nie ćwiczymy Jasia w cnocie męstwa, to Jan w żaden sposób nie weźmie odpowiedzialności za Ojczyznę, rodzinę, wyniki w pracy, czystość w windzie, a nawet za samego siebie. I to głównie dlatego, że nie nauczy się wrażliwości. W najlepszym wypadku ma szansę być napędzany własnymi lękami, aby się nie narazić, nie podjąć ryzyka i nie mieć własnego zdania. Oczywiście natury nie da się oszukać i nieokiełznane emocje będą musiały znaleźć ujście czy to w agresji (która jest zaprzeczeniem męstwa), czy to w używkach, czy to w bezkarnym hejtowaniu innych w internecie. Człowiek, który nie ma zdolności odczuwania bólu, będzie go zadawał sobie i innym, nawet jeśli tego intencjonalnie nie chce. Człowiek, który nie jest wrażliwy, nie ma szans być na tyle mężnym, aby chronić siebie i innych.
W sumie, po co o tym w ogóle mówimy? Jaki cel chcemy uzyskać w procesie wychowania? Ja na przykład pisząc ten tekst (do czego przyznałem się na początku) chciałbym, aby jak najwięcej ludzi go przeczytało i aby coś w nich poruszył, nawet jeśli się z nim nie zgadzają. Raczej dziwne byłoby, żebym napisał artykuł, codziennie go sobie czytał na dobranoc i ekscytował się, jaki jest fajny. Trochę byłoby to chore. Podobnie byłoby chore wychowywanie dzieci dla siebie albo do „złotej klatki”. W zdrowym układzie chcemy dać im wolność, aby poszły i „poruszały” innych.
Tylko że wolność to wspaniały, ale bardzo niebezpieczny „sprzęt”. Nikt o zdrowych zmysłach nie da dziecku piły spalinowej i nie powie: możesz wybrać do czego jej użyjesz. Każdy (o ile zdecydowałby się na to) zadba o instrukcję, szkolenie, pokaże na własnym przykładzie, będzie śledził pierwsze próby dziecka, a dopiero potem, nie bez obaw, pozwoli mu samemu z takiego sprzętu korzystać. Gdzie może nas zaprowadzić źle użyta wolność pokazuje przykład syna marnotrawnego, który – zdawałoby się – odważnie wystąpił i upomniał się o swoje. Efekt – totalny upadek. Na szczęście doświadczenie nauczyło go męstwa, dzięki czemu potrafił przezwyciężyć wstyd, lęk, poczucie nicości i wrócić. No właśnie! Gdzie wrócił? Można powiedzieć, że do punktu wyjścia i uznać to za porażkę. Można też stwierdzić, że wrócił do źródła – i to źródła miłości. I wtedy jest to zwycięstwo.
Tak naprawdę w wychowaniu chcemy (a przynajmniej powinniśmy) dążyć do tego, by ukształtować człowieka zdolnego do miłości. C.S. Lewis pisze, że „kochać – to znaczy być narażonym na cierpienie”. W obecnej kulturze unikania cierpienia, rozwiązaniem najprostszym wydaje się zatem nie kochać. Lewis podpowiada, że oczywiście można zamknąć swoje serce w szkatule, w trumnie swojego egoizmu, ale przestrzega, że ono się wówczas zmieni na „niedostępne i nieprzejednane”. Zdaje się, że nie ma więc innej drogi do miłości, jak przez cierpienie, ale żeby się z nim zmierzyć, potrzeba nam męstwa ukształtowanego dzięki wrażliwości.
Warto przy tym rozbić jeszcze jeden żelazny mit o męstwie, że chłopaki nie płaczą. To stwierdzenie nadaje się świetnie na tytuł filmu czy piosenki i tam niech pozostanie, ale w życiu to tak nie działa. Brene Brown, od lat badająca zagadnienia odwagi, wrażliwości, wstydu i empatii zapewnia, że pytając wielokrotnie żołnierzy, pilotów, informatyków, księgowych, duchownych, artystów, czy znają przykład aktu odwagi, który nie wiązałby się z doświadczeniem wrażliwości, nigdy nie otrzymała odpowiedzi pozytywnej. Pewnie odległym dla nas byłby przykład żołnierza z misji wojennej, który dla ratowania kolegi rzuca się pod ostrzał wroga. Dużo bliższy będzie przykład z „frontu” rodzicielskiego, gdy matka lub ojciec, widząc niebezpieczeństwo, w jakim znajduje się ich dziecko, muszą wyciągnąć wobec niego konsekwencje, narażając się jednocześnie na ostrzał krytyki nie tylko ze strony dziecka, ale i otoczenia. A to jest właśnie męstwo. Bardzo zapadł mi w pamięć przykład mojego zięcia, który przywołał kiedyś wspomnienie z dzieciństwa, gdy jego ojciec zmuszony był wyciągnąć wobec niego konsekwencje za brak posłuszeństwa. Wyjaśnił mu to krótko: „Mnie boli to bardziej niż ciebie”. Kto z rodziców nie zna tego uczucia? Ostatnio odwoziłem do szkoły córkę, która nie zdążyła nauczyć się zadanego wiersza na pamięć. Dawała wyraźne znaki, że dla nas wszystkich lepiej byłoby, aby została w domu. Z żoną uznaliśmy jednak, że musi ponieść ewentualne konsekwencje swoich wyborów. Droga do szkoły była dla mnie drogą krzyżową, gdy we wstecznym lusterku widziałem coraz większą średnicę jej łez.
Męstwo wypala się jak złoto w tyglu naszych emocji, a jak wiemy one potrafią osiągać szybko temperaturę wrzenia. Zarówno te pozytywne, jak i te negatywne. I nie ma na to innego sposobu. Emocje są i muszą nam towarzyszyć. Najważniejsze, by umieć nad nimi zapanować, tak aby nam to wszystko nie wykipiało. Umiejętność ciągłego zmagania się z naszymi emocjami i emocjami drugiego człowieka wyrabia w nas tę „złotą” cnotę męstwa. I tu jeszcze warto wrócić do wspomnianej wcześniej zdolności stawiania granic. Bo można je postawić, po to by ochronić własne „ja”. To nie jest męstwo, a egoizm. Jeśli jednak granica chroni „Ty” oraz „ja” to jest wrażliwość, a gdy okaże się, że jestem gotów do poświęceń, aby bronić twojego „Ty” czy naszego „My” nawet kosztem „ja”, to już jest męstwo. I nie trzeba czekać na kolejną wojnę światową, aby udowodnić naszą heroicznie męską postawę. Wystarczy nam złota reguła etyczna w wersji konfucjańskiej: „czego nie narzucasz sobie, nie narzucaj innym” lub chrześcijańskiej: „kochaj bliźniego swego jak siebie samego”. I niech ktoś powie, że wypełnienie tylko tego jednego krótkiego przykazania nie wymaga męstwa!
Aby promować męstwo, będące „biletem” do naprawdę wielkich celów, nie musimy robić wielkich rzeczy. Ono składa się z drobnostek dnia codziennego. Żaden kulturysta nie dźwiga od razu 300 kg. Na jego siłę składa się codzienne podnoszenie 10, 20, 30 kg po kilkanaście razy. Oczywiście musi też znać swoje możliwości. Weźmy klasyczny przykład Dawida, który pokonał Goliata. Zanim stanął do walki miał pełną świadomość, że jest najlepszy w strzelaniu z procy, że jest zbyt wątły, aby wbijać się w ciężką zbroję. Wiedział też, że musi pierwszy zadać cios z odpowiedniej odległości. Gdyby nie znał swoich słabych i mocnych stron, dziś pewnie nikt by o nim nie słyszał. Oczywiście przede wszystkim musiał stanąć do walki, wygrywając ze swoimi lękami. To często trudniejsza walka niż ta z widocznym wrogiem. „Męstwo zwraca ku gwiazdom, strach – ku śmierci” (Seneka Młodszy).
Można by jeszcze długo rozprawiać o męstwie, ale jego wyróżnikiem jest działanie. Jak pisał Marek Hłasko: „Trudno jest być mężczyzną, trudno jest być twardym, jeśli się w życiu nic jeszcze nie zaczęło, a wszystko skończyło”. A dziś poprzeczka nie jest zawieszona zbyt wysoko. Papież Franciszek mówi, że wystarczy zejść z kanapy. Pewnie św. Jan Paweł II dodałby, że „nawet, gdy inni nas z niej nie zganiają”. I co istotne – nie trzeba zawsze dostawać nagrody, za każdym razem wygrywać, aby być zwycięzcą, wystarczy wytrwać. Jak mówi Aragon we Władcy Pierścieni – „brak chwały nie ujmuje czynom męstwa”.
Dlaczego to wrażliwość jest matką męstwa? Bo bez niej twarda postawa będzie oznaczała jedynie chowanie się za pancerzem lęków, wstydu, perfekcjonizmu czy krytycyzmu. Wrażliwość rozumiana jako zgoda na dyskomfort krytyki, porażki czy odrzucenia otwiera nas na to co jest prawdą o nas. Prawda jak wiemy wyzwala z lęków. A człowiek wolny nie ma już powodu, by bać się drugiego człowieka, ma wolny umysł i serce, by próbować go zrozumieć. Nawet różnice, czy przyjmowane ciosy nie są wówczas powodem do ataku lub panicznej ucieczki w dostosowanie. Doświadczona w codziennych zmaganiach wrażliwość w ten właśnie sposób kształtuje dojrzałe męstwo, które jest najlepszym „ochroniarzem” naszego prawdziwego „ja” bez ranienia innych.
Wincenty Pipka – psycholog, coach, mentor, prowadzi warsztaty i wykłady na temat relacji m.in. w parach, doświadczony manager, wieloletni dziennikarz Polskiego Radia, były Dyrektor Programu Pierwszego PR i Dyrektor Informacyjnej Agencji Radiowej, prywatnie mąż i ojciec 4 dzieci